Arusha - tanzańska brama do Parków Narodowych
MARTA ZIELONKA • dawno temuArusha jest pełna turystów. Stąd wyruszają wyprawy do parków narodowych Serengeti i Arusha, nad Jezioro Manyara i do krateru Ngorongoro, no i na najwyższą górę Afryki - Kilimanjaro. Niezliczone agencje turystyczne, dające pracę wielu mieszkańcom tego miasta, prześcigają się w ofertach - można też wynająć samochód z przewodnikiem, który zapozna chętnych z najciekawszymi miejscami Tanzanii.
Singida – Arusha 8 lutego 2003
4 rano — pobudka. Na dworcu autobusowym musimy być za godzinę. Wychodzę zasmucona. Tak bardzo mi się tutaj wszystko podobało i tak bardzo chciałabym tu jeszcze zostać, ale jest jeszcze tyle miejsc, których nie widziałam.
Na dworzec dojeżdżamy 40 minut przed planowanym odjazdem autobusu. Mamy zatem sporu czasu. Siadam więc na plecaku i wsłuchuję się w głosy nawołujących sprzedawców: Maji, maji (woda, woda), karanga (orzeszki), mkate (chleb), ndizi (banany), mayai (jajka) – kosztują 100 szylingów za sztukę i, szczególnie na dworcach, sprzedaje się je ugotowane na twardo z dodatkiem soli zawiniętej w kawałek gazety, Kasheshe, Majira, Mtanzania (nazwy gazet). Tymi krzykami i towarzyszącymi im charakterystycznymi gwizdami, świstami, a przede wszystkim cmokaniami próbują zwrócić na siebie uwagę podróżnych. Skuszona… kupuję banany.
Na dworcu, podobnie jak w dniu naszego przyjazdu, towarzyszą nam kobiety z kościoła protestanckiego. Żegnają nas, zawodzą, cały czas prosząc Boga o naszą bezpieczną podróż do Arushy. Bóg, jak już zdążyłam zauważyć, pełni w życiu Afrykańczyków bardzo istotną rolę, wierzą w jego ingerencję w najdrobniejsze sprawy. Żegnając się na przykład z kimś często usłyszmy: Mungu akipenda tutaonana tena, co w suahili oznacza nic innego jak: “Jeśli Bóg pozwoli, zobaczymy się ponownie”. I tak jest w wielu kwestiach.
Z Singidy wyjeżdżamy po 6 rano. Na drogę dostajemy mnóstwo miejscowych smakołyków – może choć w części osłodzą łzy, które nieprzerwanie spływają mi po policzkach.
Cały dzień spędzamy w drodze. Jest całkiem przyjemnie. Jedynym minusem jest to, że nie możemy otworzyć okna — jest zepsute. Droga jest piaszczysta, nierówna. Mijamy powozy ciągnione przez osły.
Po 18 dojeżdżamy do Arushy. Najbliższe noce spędzimy w bursie akademickiej – zbudowana została na planie prostokąta z trawiastym dziedzińcem w środku. Pokoje znajdują się po jednej stronie, a łazienki i toalety po przeciwnej.
Wieczór spędzamy u przyjaciela naszego wykładowcy. Jemy przygotowaną specjalnie dla nas ugali (gęsta kasza przygotowywana najczęściej z mąki kukurydzianej, manioku lub prosa) i najedzone do syta wracamy do naszej bursy. Siadamy na trawie i rozmawiamy do późnych godzin nocnych…
Arusha, 9 lutego 2003
…a rano na tej trawie zjadamy śniadanie — są owoce, kawa, chleb i jajka (miejsce w pokoju dwuosobowym z wliczonym śniadaniem kosztuje 1500 shilingów czyli 6zł). Później – msza w kościele (trwa 3 godziny, z trudem to wytrzymujemy). Słuchamy śpiewów dzieci, gry na bębnach oraz opowieści o plemieniu Wahasabe, które mieszka niedaleko Arushy. Ludzie z tego plemienia żyją tak jak mieszkańcy tych terenów 200 lat temu. Nie mają bieżącej wody, elektryczności, śpią w szałasach.
Z kościoła wracamy przez gaj bananowy. Niebo jest liliowe, no — bladoliliowe. Przechodzimy obok małych, stożkowatych chatek. Nagle pojawiają się przed nami dwaj chłopcy. Podchodzą bliżej, coraz bliżej. W końcu jeden zwraca się do mnie: Hujambo Marta? (co słychać Marta?), Sijambo (wszystko w porządku) - odpowiadam. Uśmiechamy się do siebie i nie zdążę zamienić z nim już ani jednego słowa. Znikają w buszu. Dziwne zdarzenie. Skąd on znał moje imię? — jestem tutaj przecież pierwszy raz w życiu. Musiał zapamiętać, kiedy przedstawiano nas wiernym na mszy.
Potem jedziemy na targ, stamtąd do naszej bursy. Wieczorem przed snem zajadam się czekoladą, której od początku pobytu tutaj, w Afryce, zawsze sobie odmawiałam…
Arusha, 10 lutego 2003
Wstaję wcześnie. Czytam, piszę, w pośpiechu zjadam śniadanie. Pół godziny później wszyscy wybieramy się na soko (rynek). Rozmawiamy z miejscowymi, upieramy się przy cenach, uciekamy gdy jest za drogo albo nic nam się nie podoba. Choć podoba się nam niemalże wszystko: kanga (kolorowe materiały z nadrukowanym hasłem, które kobiety oplatają sobie wokół bioder), bao (gra, polegająca na umieszczaniu drewnianych kuleczek w odpowiednich otworach), mbui (kalebasz, naczynie służące do trzymania wody), stare rzeźby, bębny, hebanowe figurki, masajskie miecze i tarcze. Po 3 godzinach plątania się trafiamy do malej hinduskiej kawiarenki. Wypijamy koktajl i zjadamy ciastka.
Po południu odwiedzam muzeum. Oglądam zdjęcia Juliusa Nyerere (Nyerere — pierwszy prezydent Tanzanii, nazywany przez Tanzańczyków Mwalimu Nyerere — Nauczyciel Nyerere) i jego żonę, wioski z baobabami, pod których koroną dzieci pobierają naukę u miejscowych nauczycieli. Ja i setki starych zdjęć, wycinków z gazet, urywków z książek – niesamowite przeżycie. W tle słychać grę na bębnach. Przy wyjściu dowiaduję się, że swoje próby ma tutaj miejscowy zespół.
A później podziwiam górę Meru ukazującą mi się w całej swej okazałości — oświetlona zachodzącym słońcem wyrasta nad małym soko…Trzeba zatrzymać tę chwilę, te kolory. Do bursy wracam nie patrząc pod nogi. Góra Meru pochłania całą moją uwagę. Tylko ona się teraz liczy. Ach, jak ja kocham Afrykę!!!
Wieczorem cała grupa siada na kocu w bursowym ogródku. Popijamy Safari - przy świecach, bo znowu wyłączyli prąd…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze