Ja nie mam co na siebie włożyć
URSZULA • dawno temuKobieta, która przynajmniej raz w miesiącu nie wypowiada tych słów, nie jest prawdziwą kobietą. Podobnie jak taka, która nosi wszystkie rzeczy znajdujące się w jej szafie. Oba te zachowania są zresztą ściśle ze sobą powiązane. Najpierw otwieramy szafę, patrzymy na piętrzące się tam stosy ubrań, które z różnych powodów prawie co do sztuki nie nadają się do założenia i wtedy mimochodem wyrywa się nam z ust ta wyświechtana fraza: “Ja nie mam co na siebie włożyć”. Nie trzeba nam mówić, co w tej sytuacji zrobić.
Kobieta, która przynajmniej raz w miesiącu nie wypowiada tych słów, nie jest prawdziwą kobietą. Podobnie jak taka, która nosi wszystkie rzeczy znajdujące się w jej szafie. Oba te zachowania są zresztą ściśle ze sobą powiązane. Najpierw otwieramy szafę, patrzymy na piętrzące się tam stosy ubrań, które z różnych powodów prawie co do sztuki nie nadają się do założenia (bo w tych spodniach wyglądam grubo, ta spódnica jest wyzywająca, tamta sukienka w sam raz do Teatru Narodowego, ale nigdzie indziej, a tamtą bluzkę za to mam od wieków i nadaje się tylko do froterowania podłóg, bo nie żal jej pastą usmarować) i wtedy mimochodem wyrywa się nam z ust ta wyświechtana fraza: “Ja nie mam co na siebie włożyć”. Nie trzeba nam mówić, co w tej sytuacji zrobić. Wchodzimy na stronę internetową naszego banku i sprawdzamy, ile udało się nam zaoszczędzić na nową kanapę, po czym defraudujemy trzy czwarte tej sumy i… no cóż, każda z nas zna ciąg dalszy. Biegniemy do centrum handlowego, skąd wracamy z łupem — jakimś pięknym, uniwersalnym, eleganckim, z dobrego materiału, podkreślającym biust, a maskującym tłuszcz na brzuchu, w twarzowym kolorze seksownym ciuchem. Nie trzeba dodawać, że był piekielnie drogi. To cudo zakładamy z zadowoleniem dwa razy. Za trzecim razem kreacja, która była warta swojej ceny, bo miałyśmy ją nosić aż do zdarcia, już nie wydaje się nam taka szałowa, w zasadzie – stwierdzamy — jest ona troszkę nie w naszym stylu i z uczuciem ulgi przebieramy się w wytarte dżinsy i sweterek. Czwartego razu już nie ma. Ciuch, ponieważ był drogi, wieszamy starannie na wieszaku, odstawiamy do szafy i już nie mamy więcej ochoty go z niej wyciągać. I tak koło się zamyka.
Trzeba także zaznaczyć, że syndrom „Ja nie mam co na siebie włożyć” niezwykle nasila się zimą. Zimą bowiem wszystko jedno jak byśmy pięknie się nie ubrały, i tak przed wyjściem z domu musimy założyć wielką, puchową kurtkę, ciepłą, wełnianą czapę, szalik i rękawiczki, co powoduje, że wyglądamy jak skrzyżowanie bałwanka śniegowego z gąsienicą. Są wprawdzie eleganckie zimowe płaszcze, przeważnie jednak bardzo lekkie, które może i sprawdzają się, gdy przemierza się w nich odległość między biurem a samochodem, a potem między samochodem a mieszkaniem, ale w przypadku codziennych wypraw autobusami z jednego końca miasta na drugi niestety nie zdają egzaminu. Do złego samopoczucia, wywołanego koniecznością noszenia tych wszystkich okropności, dodać należy szaleństwo wyprzedaży, które rozpętuje się w styczniu (no właśnie, ponieważ wszystko jest o połowę tańsze, można kupić dwa razy więcej) i nagle okazuje się, że oszczędności na nową kanapę właściwie już zostały wydane.
Brak miejsca w szafie, przy jednoczesnym poczuciu, że nie ma się co na siebie włożyć, nie jest zbyt uciążliwy, jeżeli dotyczy osoby zamożnej. Na przykład amerykańska gwiazda filmowa Jane Fonda ma z pewnością niezliczoną ilość ciuchów, których nie nosi, ale jej były mąż Ted Turner przeznaczył na nie całe piętro w swoim wieżowcu, więc bez problemu może powiększać kolekcję. A spróbuj wytłumaczyć swojemu chłopakowi, że nie masz w co się ubrać, gdy twoje ubrania wysypują się z niewielkiej szafy, a on ma zupełnie inne plany co do waszych oszczędności. No cóż, prawdę mówiąc zrezygnowałam z informowania Kamila o moich odzieżowych rozterkach, co okazało się przykre w skutkach…
- Kochanie - powiedział Kamil, nagle wchodząc do sypialni (gdzie właśnie szykowałam się do wyjścia na kawę z koleżankami, przymierzając i zestawiając w różne kombinacje dwie pary spodni, koszulę, sweterek, spódniczkę i piękny, haftowany szal, które nabyłam wczoraj po naprawdę bardzo atrakcyjnej cenie i przemyciłam do domu w sportowej torbie, w której zwykle noszę rzeczy na basen) - sprawdziłem dzisiaj stan naszego konta i wygląda na to, że nastąpiła jakaś pomyłka. Z naszych oszczędności ubyło jakieś dwa tysiące złotych. Czy podejmowała ostatnio większe kwoty?
- Nieee… — odpowiedziałam udając zdziwienie i szybko wrzuciłam pod łóżko szal, który najbardziej z moich nowych łupów rzucał się w oczy - nic mi o tym nie wiadomo. Na pewno to jakaś pomyłka.
- No nic, przejadę się tam i wyjaśnię sprawę. Dwa tysiące to mnóstwo pieniędzy, nie moglibyśmy nie zauważyć takiego wydatku.
- Oczywiście kochanie. Ja lecę na kawę z dziewczynami.
Ta historia nie ma happy endu. Nietrudno domyślić się, co nastąpiło po moim powrocie. Być może następny felieton będzie na temat poważnego kryzysu w trwającym trzy lata harmonijnym związku. A wszystko to przez mężczyznę, który nie rozumie tak oczywistej rzeczy, że im bardziej wypchane ciuchami są szafy jego wybranki, tym silniej doskwiera jej syndrom “ja nie mam co na siebie włożyć”.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze