Spokojnie, to tylko atak paniki
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuAmerykańscy psychiatrzy alarmują: nerwica jest chorobą dotykającą coraz większą ilość młodych ludzi. Jej objawy mogą przypominać inne choroby, więc lekarze i pacjenci szukają przyczyn tam, gdzie ich nie ma. Chorzy cierpią, powoli wycofując się z życia. A źródło choroby może tkwić w psychice.
Anna (29 lat, bezrobotna z Łodzi):
— Pierwszy atak paniki miałam, kiedy skończyłam 15 lat. Wtedy podstawówka kończyła się na ósmej klasie. Zdawałam ogromnie dla mnie stresujące egzaminy do liceum i stało się. Byłam przekonana, że umieram. Zaczęło się od pieczenia w klatce piersiowej, do tego zaraz doszły silne zawroty głowy i kołatanie serca. Nie wiem, jakim cudem udało mi się wtedy zdać? Prosto ze szkoły pojechałam na pogotowie.
Przez kolejne lata ataki nasilały się. Leżałam w kilku szpitalach, lekarze robili mi wszystkie możliwe badania: na serce, ciśnienie, przepływy tętnicze i co jeszcze, nie wiem. Zawsze okazywało się, że jestem zdrowa jak przysłowiowy koń.
Kiedy poszłam na studia, ataki były już tak silne, że przestałam wychodzić z domu. Nie mogłam znaleźć żadnego wyjaśnienia, odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się ze mną dzieje? Strach, że „to” się zaraz znów pojawi, paraliżował mnie tak, że przestałam chodzić do kościoła, restauracji, sklepów… Za każdym razem paraliżowała mnie myśl, że moje serce znów zacznie bić jak szalone, zacznie mi brakować tchu. I znów będę święcie przekonana, że umieram.
W końcu trafiłam do psychiatry, który uświadomił mi, że to, na co cierpię, to nerwica. Jej przyczyn należało szukać w mojej psychice, a nie ciele, jak to robiono przez kilka lat. Lekarz przepisał mi leki i zalecił psychoterapię.
Na początku bardzo się broniłam. Ja i psychoterapia? Czułam oburzenie, przecież ja nie jestem żadną wariatką, nie mam problemów. Tyle tylko, że czasem serce bije mi jak szalone, a ja potwornie boję się, że umrę. Czy to jest powód, dla którego mam brać psychotropy i chodzić do psychologa, któremu mam zwierzać się z nieistniejących problemów?
Mój stan zdrowia jednak tak bardzo sparaliżował mi życie, że postanowiłam zrobić wszystko, by wyzdrowieć. Nawet, jeśli metody leczenia wydawały mi się idiotyczne.
Na terapię chodziłam na piechotę (godzina w jedną stronę), rzadziej wzywałam taksówkę. Od lat już nie jeździłam komunikacją miejską, bo w tramwajach i autobusach moje napady lęku nasilały się. Opłaciło się. Trafiłam na świetną terapeutkę, dzięki której zrozumiałam, że korzenie mojego lęku i stanu psychicznego tkwią w moim dzieciństwie. Dziś wydaje mi się być nieprawdopodobne, że nie łączyłam jednego z drugim, ale wtedy jeszcze myślałam, że moje dzieciństwo było dobre. Przecież wychowała mnie babcia, a nie dom dziecka. Przecież babcia bardzo mnie kochała, dbała o mnie, niczego mi nie brakowało. Co z tego, że nie znałam moich rodziców, bo zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miałam dwa lata? Przecież ich nie pamiętałam, nie pamiętałam traumy związanej z ich śmiercią… Skąd mogłam wiedzieć, że to wszystko się ze sobą łączy?
Dziś rozumiem mechanizm: babcia straciła w okrutnym wypadku jedyną córkę. Ten wypadek zrujnował jej psychikę, już nigdy nie zaznała poczucia bezpieczeństwa. Świat odczuwała jako groźny, atakujący. Ciągle ostrzegała mnie przed rożnymi niebezpieczeństwami. Większość czasu jako dziecko spędzałam z jej koleżankami wysłuchując różnych strasznych historii o duchach, chorobach, cierpieniu, wojnie i zbrodni wszelkiej maści. Przez to wszystko i ja ciągle żyłam w wielkim lęku, wielkim stresie, od rana do nocy spodziewając się najgorszego, nieszczęścia, które spada na człowieka jak przysłowiowy grom z jasnego nieba.
Wciąż chodzę na terapię. Ataki lękowe zmniejszyły się, mam je coraz rzadziej. Od kiedy wiem, czym są spowodowane, już się tak bardzo nie boję. Zaczęłam wychodzić z domu; od przyszłego roku akademickiego zamierzam wrócić na uczelnię. Wierzę, że moje życie zmieni się, że znajdę w sobie dość siły, żeby zmienić swoje życie. Że jeszcze będę kiedyś szczęśliwa. Przestanę się bać. Ciężko na to pracuję.
Kasia (21 lat, studentka z Wrocławia):
— Nienawidzę tego uczucia. Nagle, bez żadnej przyczyny i ostrzeżenia, zaczyna mi brakować powietrza. Ciśnie mnie w skronie, słyszę, jak w uszach szumi mi krew. Serce zaczyna walić jak oszalałe, wpadam w panikę. Za każdym razem spodziewam się najgorszego: końca. Za każdym razem jestem święcie przekonana, że stan, który mi się właśnie zaczyna, skończy się wylewem krwi do mózgu albo zawałem serca.
Mierzę wtedy ciśnienie, w tym celu kupiłam sobie w tajemnicy przed wszystkimi aparat do mierzenia ciśnienia.
Mój ojciec zmarł na zawał serca kilka lat temu. Nagle, po prostu wyszedł do pracy i już z niej nigdy nie wrócił. Wcześniej nigdy nawet nie chorował na serce. Gdyby teraz, po tym wszystkim, moja mama zobaczyła, że coś się dzieje ze mną, mogłaby się zmartwić. Myślę, że już bez tego jest jej dostatecznie ciężko. Sama przecież wychowuje dwoje dzieci. Każdego dnia widzę, jak bardzo jest jej trudno.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczęły się moje ataki, ale myślę, że na pewno po śmierci taty. Nie łączę jednego z drugim – jego śmierci z moją chorobą. Może tylko tyle: bardzo się boję, że mam serce tak samo słabe, jak on. Że odziedziczyłam po nim chorobę i że niedługo umrę. Kiedyś czytałam w sieci, że to może być nerwica, ale mnie się wydaje, że jestem silna i spokojna, więc skąd miałabym mieć nerwicę?
Najgorszy jest strach. Czasem mam wrażenie, że to właśnie przez ten strach pojawiają się u mnie kolejne napady lęku. Tkwię w zamkniętym kręgu, z którego nie umiem się wydostać. Chyba powinnam pójść do jakiegoś lekarza?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze