Polakowo
JUSTYNA • dawno temuMimo że Manhattan rysuje się wyraźnie na horyzoncie, otaczające mnie niskie budynki to typowa brooklińska zabudowa. Stojące w ciasnym szeregu, wygladają jakby od lat nikt nie zajmował się ich remontem. Z wielu domów tynk złazi płatami, z okien wystają małe, brudne pudełka klimatyzatorów. Noszące dumny przydomek dzielnicy, największe skupisko Polonii w Nowym Jorku rozciąga się wzdłuż dwóch ulic.
Kolejny upalny dzień w Nowym Jorku. Powietrze wręcz lepkie, ludzie czekający na pociąg w podziemiach metra oddychają z trudem. Uważniejsze spojrzenie na oczekujących i po chwili można stwierdzić, że są pośród nich Polacy. „Pani jest Polką, prawda?” – zagadnęła mnie kiedyś kobieta, kiedy popijałam kawę stojąc w poczekalni dworcowej. „Skąd wiem?” – uśmiechnęła się – „Bo te Amerykanki to takie wredne gęby mają” – odpowiedziała być może szczerze, choć podana przez nią reguła nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości. Paulina wysunęła inną teorię. „Mamy takie polskie, długie nosy” – oświadczyła z powagą, uważnie sprawdzając swój profil w szklanej witrynie mijanego sklepu.
Po pewnym czasie mieszkania w mieście, na którego ulicach można spotkać przedstawicieli niemal wszystkich państw – rozpoznanie Polaków nie stanowi żadnego problemu. Niekoniecznie każdy ma miłą twarz i nie każdy też może poszczycić się wydatnym, sarmackim nosem, ale jest w nas takie „coś”, co pozwala nam bezbłędnie zidentyfikować rodaka w wielonarodowościowym tłumie.
Drzwi rozsuwają się, ludzie przeciskają się, aby jak najszybciej znaleźć się w klimatyzowanym wnętrzu wagonu. Po chwili, gdy dolatują do mnie strzępy rozmów, nie mam już wątpliwości, że większość z nich to Polacy. Prawdopodobnie wracają z pracy do domu — przeciętnie ubrani, wyglądają raczej na robotników fizycznych niż pracowników biur i wolnych zawodów. Pociąg zwalnia ze zgrzytem kół. „Greenpoint Avenue! Greenpoint!” – chrypi głośnik. Wielu pasażerów podnosi się do wyjścia. Ja również wstaję.
Mit Ameryki jako ziemi obiecanej przyciąga corocznie do Stanów Zjednoczonych tysiące emigrantów z całego świata, między innymi z Polski. W przypadku tych ostatnich można z całą pewnością stwierdzić, że duży procent nie zna nawet podstaw języka angielskiego, dlatego najczęściej osiedlają się w okolicach zamieszkanych przez Polonię. Oczywiście masy emigrantów z innych krajów też nie znają angielskiego i też zamykają się w swoich enklawach, ale to temat na odrębną rozprawę. Przy dużych miastach tworzą się tak zwane polskie dzielnice: w Chicago jest nią Jackowo, w Filadelfii Port Richmond, w Nowym Jorku Polacy skolonizowali Greenpoint.
Po wyjściu z metra znów każdy zaczyna łapać powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. Różnica w zmianie okolicy jest nie do przeoczenia: mimo że Manhattan rysuje się wyraźnie na horyzoncie, otaczające mnie niskie budynki to typowa brooklińska zabudowa. Stojące w ciasnym szeregu, wygladają jakby od lat nikt nie zajmował się ich remontem. Z wielu domów tynk złazi płatami, z okien wystają małe, brudne pudełka klimatyzatorów. Noszące dumny przydomek dzielnicy, największe skupisko Polonii w Nowym Jorku rozciąga się wzdłuż dwóch ulic. Oczywiście polskie sklepy czy kwiaciarnie można znaleźć rozrzucone niemal po całym Brooklinie, jednak oficjalnie polski kawałek Ameryki znajduje się właśnie tu.
Partery domów zostały skrzętnie zagospodarowane. Sklepy, restauracje, agencje usługowe — ich witryny są opatrzone niemal wyłącznie polskimi napisami.Znajomość angielskiego wydaje się tu zbędna. Łamaną polszczyzną zagaduje mnie młody Latynos, kiedy kupuję kartę telefoniczną. Zapach świeżego chleba doprowadza mnie do małego sklepu spożywczego. Na widok polskich słodyczy na półkach uśmiecham się szeroko. Niektóre rzeczy są warte fatygowania się w te strony.
Mój sentyment do rodaków ulatnia się po opuszczeniu sklepu. Greenpoint zdecydowanie nie jest miejscem, gdzie można uroczo spędzić czas. Idąc chodnikiem, słyszę rozmowy prowadzone przez mijanych mnie ludzi i żałuję, że rozumiem po polsku. Idąca za mną para nastolatków rozprawia o imprezie posługując się tak wulgarnym i prymitywnym językiem, że więdną mi uszy.
Mieszkańcy Greenpointu to niezamożni ludzie, zwykle bez wykształcenia, ale wystarczy się im chwilę przysłuchać, aby stwierdzić, że również nie brakuje tu najgorszej szumowiny — osobników prostackich, gwałtownych i przez to nie do końca bezpiecznych. Pomysł zabrania znajomych na tradycyjny polski obiad na Greenpoint poległ, zanim zdołałam go rozważyć na poważnie.
Do agencji usługowej zwabia mnie szyld. Można załatwić tu praktycznie wszystko: zaproszenia do Stanów, wysyłkę pieniędzy oraz paczek. Postanawiam dowiedzieć się szczegółów dotyczących tej ostatniej usługi. „Dzień dobry. Chciałabym się zapytać o…” – zaczynam. „Cooo?” – pyta znudzony chłopak przy biurku, z niechęcią odrywając się od rozmowy z kolegą, który popija piwo owinięte w papierową torebkę. „Hmm, w zasadzie nic” – wychodzę zniechęcona do tego miejsca i tych ludzi.
„Wnoszenie alkoholu zabronione” głosi tabliczka na parkowym ogrodzeniu, który mijam szybkim krokiem. Najwyraźniej zakaz ten nie zraził dwóch mężczyzn, którzy mimo wyraźnych problemów z utrzymaniem pionu kontynuują picie wykrzykując do siebie bełkotliwie coś w języku Mickiewicza i Słowackiego. Z ulgą dopadłam wejścia metra, odprowadzana spojrzeniami chłopaków stojących bezczynnie na rogu.
Wizerunek Polaka w Stanach, na który zapracowali mieszkańcy Greenpointu, nie jest reprezentatywny dla całej Polonii. Polacy mieszkający poza polskimi dzielnicami na ogół radzą sobie dużo lepiej i całkiem przyzwoicie im się powodzi. Jednak bez wykształcenia, znajomości angielskiego i ważnej wizy można zapomnieć o tym, że „American dream” ziści się zaraz po przylocie za Ocean. Wielu emigrantów z Polski nie spełnia żadnego z tych warunków, dlatego życie w Ameryce ich nie rozpieszcza. Mężczyźni wykonują najcięższe i słabo płatne prace fizyczne w fabrykach i na budowach, kobiety sprzątają domy w zamożnych dzielnicach. Są wykorzystywani, pracują bardzo ciężko przez wiele godzin, aby wieczorem wrócić na ulice Greenpointu, po których walają się śmieci, a chodniki miejscami są tak krzywe, że trzeba uważnie patrzeć pod nogi, aby przypadkiem nie stracić zębów. Warto nadmienić, że Greenpoint to nie tylko „stara emigracja”. Mieszkają tu też młodzi ludzie, którzy dużą część życia spędzili w Polsce.
Z daleka słychać już nadjeżdżający pociąg metra. Mała dziewczynka ciągnie matkę za spódnicę. „Mamo, zobacz! Train! Train!” - piszczy podekscytowana. Zabawny dzieciak.
Polacy w Stanach nie mają dobrej opinii: w dowcipach pojawiają się jako przygłupy i złodzieje, w filmach największy palant ma zawsze nazwisko kończące się na “ski”. Można walczyć ze stereotypami, oburzać się i podawać rozliczne przykłady naszych rodaków, którzy odnieśli międzynarodowy sukces – jednak łatka, która została przypięta Polakom już dawno temu, pozostanie na swoim miejscu. Polacy nieodłącznie kojarzą się Amerykanom z Greenpointem.
Niniejszym felietonem kończę serię „Niani w Stanach”. Dziękuję za wszystkie ciepłe komentarze, które pojawiały się pod moimi felietonami. Cieszy mnie bardzo, że są osoby, które znalazły przyjemność w ich lekturze.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze