Jak wieś miastu, tak miasto wsi
URSZULA • dawno temuMieszkańców wsi ciągnie do miasta. Wiadomo: szansa na wysokie zarobki, kuszące wystawami sklepy, życie nocne, kina, kawiarnie, piękne samochody, możliwość poznania wielu ludzi... I na odwrót – iluż miastowych, zmęczonych zgiełkiem, spalinami, gonitwą za pieniądzem, marzy o zamieszkaniu na wsi, o własnym domku z widokiem na łąki, mleku prosto od krowy i jajecznicy z jaj dopiero co wybranych z kurnika.
Jest taka obiegowa opinia, że ludzie z miasta i ze wsi diametralnie się od siebie różnią i niezbyt za sobą przepadają. Wiadomo, co w języku potocznym oznacza słowo “wieśniak”. Z kolei dla mieszkańca wsi “miastowy” to taki prawie niepełnosprawny człowiek, który nawet krowy nie potrafi wydoić. Obopólny brak zrozumienia i nieufność nie wykluczają bynajmniej wzajemnych fascynacji. Ale czy możliwe jest porozumienie między przedstawicielami tych “gatunków”?
Jak zwykle, wakacje spędzamy w naszym małym domku na wsi. Nie jest to jednak domek “na działkach”, tylko zwykła, chłopska chata z bali, ręcznie malowana, stojąca na skraju najprawdziwszej polskiej wsi. Można więc powiedzieć, że pewne pojęcie o życiu społeczności wiejskiej mamy. Nie będę specjalnie odkrywcza pisząc, że na wsiach wszyscy się świetnie znają; my także świetnie znamy naszych sąsiadów i oni znają nas, a ponieważ nasze wakacyjne przyjazdy są dla mieszkańców wsi pewnego rodzaju atrakcją, często nas odwiedzają. Najbardziej lubi nas odwiedzać najstarsze pokolenie. Przychodzą babuleńki, przynoszą a to świeże masełko, a to kosz jabłek z sadu, i opowiadają historie z czasów wojny, na przykład, jak chodziły piechotą do Warszawy (120km), aby sprzedać tam bimber. Czasami przychodzą też nasi rówieśnicy i z niedowierzaniem słuchają moich opowieści o podróżach po Europie, Ameryce, czy ostatniej – do Japonii.
Najciekawszą wizytę mieliśmy jakiś tydzień temu. Siedzieliśmy na werandzie, popijaliśmy herbatę, słuchaliśmy rechotu żab i podziwialiśmy zachód słońca, kiedy w tę nastrojową chwilę wdarł się warkot silnika. Stawał się coraz głośniejszy i głośniejszy, gdy nagle, ku naszemu zdziwieniu, na nasze podwórko wjechał traktor. Wyszedł z niego nieznany nam osobnik, ewidentnie w stanie wskazującym na spożycie i chwiejnym krokiem ruszył w naszym kierunku. Zdawał się jednak nie dostrzegać nas w półmroku, ze wzrokiem wbitym gdzieś w dal minął nas, wszedł do domu i położył się na naszym łóżku. Zanim minął pierwszy szok i zdecydowaliśmy się do niego odezwać, mężczyzna zasnął. Próbowaliśmy go budzić, jednak był nieprzytomny. W końcu zrezygnowaliśmy i położyliśmy się spać w pokoju gościnnym. Gdy obudziliśmy się rano, po ciągniku i tajemniczym gościu nie było śladu.
Wszczęliśmy małe śledztwo. Dzięki niemu dowiedzieliśmy się, że chłopi z okolicznych wsi traktują naszą chałupę jak swego rodzaju motel. Kiedy wypiją o jedno piwo za dużo i boją się wracać do domu w takim stanie, wpadają w nasze progi na jedną noc. Przecież nas przeważnie nie ma, a zamki to tylko atrapa… I wszystko stało się jasne: ten nieszczęsny właściciel ciągnika po prostu nas nie zauważył, a rano zorientował się, że coś jest nie tak i szybko dał nogę. Przy okazji zobaczyliśmy pewne wydarzenia z przeszłości, o których prawie już zapomnieliśmy, w zupełnie innym świetle. Otóż przypomniało nam się, jak w zeszłym roku przyjechaliśmy po dłuższej nieobecności i zamiast świeżo nabytego kompletu drewnianych mebli ogrodowych zastaliśmy jakieś stare, brudne, rozklekotane… I jeszcze to, co kiedyś usłyszeliśmy w pobliskim miasteczku, gdzie byliśmy na zakupach. Pod spożywczym miejscowy weterynarz (weterynarz na wsi ma trochę innych pacjentów niż psy, koty, świnki morskie i papużki) opowiadał, że przyjechała do niego kiedyś działkowiczka z psem, który nie chciał jeść. Weterynarz przekonał ją, żeby zostawiła u niego psa na dwa dni, podczas których podda go kuracji, po czym zamknął zwierzę w stodole i nie dawał mu w ogóle jeść. Gdy właścicielka wróciła po pupilka, wygłodniały piesek pożarł wszystko, co mu dała, więc, uszczęśliwiona, hojnie wynagrodziła weterynarza. Rechot weterynarza i jego kompanów niósł się długo po wsi…
Gdy zaczęłam o tym myśleć, zrobiło nam się bardzo przykro, że Ci ludzie, którzy przychodzą do nas na herbatę, traktują nas jak jakichś bogaczy z miasta, którzy mogą szastać pieniędzmi na lewo i prawo, i to jeszcze niezbyt rozgarniętych. Takich oskubać, naciągnąć to nie grzech — sami się o to proszą.
I gdy tak wzbierała we mnie gorycz, że my, ludzie z miasta, tacy dobrzy dla tych ze wsi, a oni się nam tak odpłacają, Kamil przypomniał mi inne wydarzenie. Jakiś czas temu, do naszego mieszkania w Warszawie zadzwoniła sąsiadka ze wsi, która zawsze była dla nas bardzo uczynna. Powiedziała, że przyjechała do Warszawy załatwić jakąś ważną sprawę, ale nie zna miasta, więc prosi nas, żebyśmy ich oprowadzili. Pojechaliśmy więc o nią na dworzec, gdzie okazało się, że przyjechała ze swoją siedmioosobową rodziną. I kiedy tak szliśmy z tą gromadą zdradzającą każdą częścią ubioru i twarzy wiejskie pochodzenie, naprawdę modliłam się, żeby nie spotkać kogoś znajomego. Chyba nie byliśmy specjalnie mili, bo wykorzystaliśmy pierwszy lepszy pretekst, żeby się ulotnić…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze