Odkrycia kulinarne i przygody kuchenne
JUSTYNA • dawno temuMój pobyt w USA jako au pair to pasmo odkryć kulinarnych, których większość wspominam z uśmiechem. Jednym z nich był wypad z Martą do chińskiej knajpy. One są tu bardzo charakterystyczne, skromnie, jeśli nie wręcz prymitywnie urządzone. Po ich ciasnych wnętrzach biega mnóstwo zaaferowanych chińskich kuchcików, którzy stale pytają, czy smakuje, czy dolać wody do szklanki, a może dorzucić lodu... Jeśli nie biegają, to wiszą na kontuarze z na wpół błogim, na wpół enigmatycznym uśmiechem na twarzy i oczami w szparki.
Ale najważniejszą cechą tego typu miejsc jest to, że serwują w nich pyszne jedzenie.
Minęłyśmy parę knajpek, ale Marta uznała, że biegający kucharze działają jej na nerwy, więc postanowiłyśmy poszukać miejsca bardziej wyrafinowanego. Wybrałyśmy restaurację chińską o eleganckiej fasadzie. Gdy weszłyśmy do niej, otoczył nas półmrok, subtelna muzyka, bogate orientalne wnętrze… Kelner zaprowadził nas do stolika, podał menu i zniknął z uśmiechem. Kiedy rzuciłyśmy okiem w kartę, miny nam zrzedły. Nawet zaczęłyśmy opracowywać plan ucieczki, ale po chwili kelner wrócił z pałeczkami, gorącymi ręczniczkami do rąk i przekąskami: orzeszki w bambusach i ogórki na słodko, więc już nie było odwrotu. Wertowałyśmy menu powstrzymując się, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem, bo sytuacja bawiła nas setnie. Postanowiłyśmy wyjść z tego z twarzą, nie tracąc jednak z oczu cen i nie usypiając do końca instynktu samozachowawczego. Wybrałyśmy szalenie drogie (jedne z tańszych) zup i coś z przekąsek (sądząc po cenie — kawior). Kelner uprzejmie czekał na dalszą część zamówienia, ale my, z kamiennymi twarzami, złożyłyśmy menu i udałyśmy, że pogrążamy się w szalenie pasjonującej rozmowie. Wreszcie zrozumiał, że nie poprosimy o główne danie i odszedł bezszelestnie. A my, w oczekiwaniu na tajemnicze potrawy, podjadałyśmy orzeszki i bambusy. Kelner powrócił niosąc dwie mikroskopijne miski z zupą, która okazała się rosołkiem z kapustą i małymi pierożkami. Do tego podał dość przepastne łyżki, więc nie musiałyśmy nimi długo wiosłować, żeby opróżnić miseczki do dna. Nasze przekąski okazały się chrupkim krokiecikiem na dwa kęsy z malutką miseczką sosu smakującego jak barszcz. Podsumowanie wypadu do chińskiej, przypominam, restauracji: rosołek, kapusta, pierożki, krokiet i barszczyk. Brzmi swojsko? I kompletna ruina finansowa.
Trochę lepsze wspomnienia, z finansowego punktu widzenia, mamy z innej azjatyckiej restauracji, także eleganckiej, zorganizowanej na zasadzie szwedzkiego stołu. Specjalnością zakładu były owoce morza, które wciąż były dla nas pewną nowością kulinarną. Były tam między innymi: krewetki mamucie ("Urwij jej głowę! Patrzy się na mnie! Chyba zjadłam oko!"), kraby ("Jesteś pewna, że już nie żyją? Opluł mnie!"), małże (po spróbowaniu, okazało się, że są surowe, więc musiałam się ratować, dyskretnie i z godnością wypluwając je w serwetkę), paszteciki ("Nie mów, że też są z rybą… Ughh!") i sushi ("Czy mam zjeść z tym czarnym papierkiem?"). Teraz mamy już o wiele więcej doświadczenia w kwestii wschodniej kuchni i nie wzbudza ona u nas już tyle emocji.
* * *
W domu mojej host-rodziny "szczęście" do przygód kuchennych też mnie nie opuszcza. Zwykle kończą się one dla mnie bólem brzucha. Ze śmiechu.
Urodziny Pana Domu były wspominane przez długi czas. Tego dnia w domu przebywała dwójka dodatkowych podopiecznych, dzieci koleżanki Pani Domu. Podczas kolacji marudziły, że nie chcą jeść, potem chłopiec odkrył, że smakują mu marchewki i zaczął pochłaniać je w dużych ilościach. Z kolei jego siostra za namową Pani Domu (“Spróbuj tego, spróbuj tamtego…”) faktycznie próbowała wielu rzeczy, po czym dochodziła do wniosku, że jej to nie smakuje i po kolei wypluwała wszystko na talerz. Po chwili chłopaczek zapchał się na dobre, zaczął się krztusić i zwymiotował wszystkie spożyte uprzednio marchewki na stół. Chwila ciszy, młodsza cześć “biesiadników” uznała ten incydent za szalenie zabawny, reszta spojrzała na siebie wymownie.
Potem nadszedł czas na deser, wszyscy zaczęli się krzątać powodując niemały chaos. Korzystając z chwili zamieszania, Młodsza porwała ciasto chwytem “na klatę” i zaczęła się z nim spiesznie oddalać. Zdążyłam „odbić” ciasto, zanim Młodsza nie rozpłaszczyła go zupełnie na swoim brzuchu, w odruchu obrony swojego łupu, ale czekoladowe dekoracje, na które rzuciła się tymczasem chmara małych barbarzyńców, były nie do uratowania.
Podczas ostatniego Dnia Dziękczynienia, który nasze host-rodziny spędzają bardzo rodzinnie (bez au pairek), postanowiłyśmy z Martą same zrobić kolacje, a konkretnie kotlety z ziemniakami i sałatą. Akcja poszukiwania tłuczka do rozbijania kotletów zakończyła się fiaskiem, mimo to uparcie dalej plądrowałyśmy szafki. Ostatecznie Marta znalazła średniej wielkości kij baseballowy i nim – zwijając się ze śmiechu – utłukłam kotlety. Z przygotowaniem sałaty było jeszcze gorzej. Dzień wcześniej kupiłyśmy paczkę świeżej, różnokolorowej sałaty; specjalnie droższej, bo wyglądała lepiej. Przez pomyłkę wrzuciłam ja jednak do zamrażarki, przez co zrobiła się nieco sztywna.Aby ja rozmiękczyć, postanowiłam postawić ją na słońcu, jednak Marta uznała, że lepiej będzie polać ją ciepłą wodą. Gdy tylko zrobiłam to, co sugerowała, krucha i pełna życia sałata momentalnie zmieniła się w szarą breję na dnie miski. Plącząc nad nią ze śmiechu, postanowiłyśmy reanimować to, co pozostało z sałaty, wrzucając ją odsączarki. Po odsączeniu wody, szara breja zmieniła się w maź przyschniętą do ścianek miski. Jeszcze długo nie miałyśmy siły, aby podnieść się z podłogi, gdzie rzucił nas kolejny atak śmiechu…
Notorycznie palę też czajnik. Odbywa to się w następujący sposób: wstawiam wodę na herbatę, po czym idę dwa piętra wyżej, gdzie zapominam o niej całkowicie. Po jakiejś godzinie na drugie piętro dociera swąd, który jest bardzo dobrze mi już znany. Nie to, żeby to była kwestia braku gwizdka – jest takowy, ale mam do niego niewyjaśnioną awersję. W każdym razie spaliłam czajnik po raz bodajże siódmy, przy czym muszę też zaznaczyć, że w dalszym ciągu jest to jeden i ten sam. Amerykańskie czajniki są po prostu nie do zdarcia. Te polskie, których używałam w rodzinnym domu, po tym jak spóźniłam się o kilkanaście minut ze zdjęciem ich z ognia, zaraz czerniały i deformowały się tak, że nie nadawały się do ponownego użytku. Ten jest inny: czernieje lub brązowieje, w zależności od czasu, w którym jest pozostawiony na kuchence, gdy woda wyparuje, ale trzyma uparcie formę. Do koloru wraca po porządnym szorowaniu, a potem przez jakiś czas wylatują z niego czarne farfocle, ale dają się wypłukać.
I ostatnia historia kuchenna: kiedy po raz pierwszy nastawiłam zmywarkę, do pojemnika na płyn myjący wlałam żel do przetykania rur. Zorientowałam się po fakcie, więc naczynia umyłam ręcznie, a potem wyszorowałam zmywarkę. Dobrze, że państwa nie było w domu…
Przygody mniej lub bardziej wesołe, ale przynajmniej będę miała co wspominać z pobytu w USA jako au pair.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze