„W drodze”, Walter Salles
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNie jest to wymarzona ekranizacja Kerouaca. To kino zachowawcze, wręcz grzeczne, do przesady wierne literackiemu oryginałowi. Nie ma w nim pasji, energii, gówniarskiego zachwytu świeżością pierwszych doznań, smaku przekraczania granic. Słynnego bitnikowskiego „spalania się”.
Kultowa powieść pokolenia bitników długo (bo aż 55 lat) czekała na ekranizację. W drodze nęciło reżyserów, ale też budziło ich obawy. Podkreślano trudności w przełożeniu skrajnie niefilmowego, opartego na rytmicznej (jak często pisano: jazzowej) improwizacji Kerouacowskiego języka. Z drugiej strony powstanie filmu było tylko kwestią czasu: skandalizująca książka stanowi filar amerykańskiej kontrkultury. Od półwiecza wciąż inspiruje kolejne pokolenia czytelników, nadal uchodzi za kontrowersyjną. Walter Salles (Dzienniki motocyklowe) długo zabiegał o prawa do jej ekranizacji. I jak to w przypadku legend: od początku patrzono mu na ręce. Z początku krytykowano tylko decyzje obsadowe, po canneńskiej premierze już cały film.
Ameryka, koniec lat 40. Późniejsze ikony ruchu Beat Generation to w większości bardzo młodzi ludzie. Występują tu (podobnie jak w książce) pod pseudonimami. Allen Ginsberg jako Carlo Marx (Tom Sturridge), William S. Burroughs jako Old Bull Lee (Viggo Mortensen), sam Kerouac jako Sal Paradise (znany m.in. z Control Sam Riley). Poznaje ich ze sobą legendarny buntownik epoki, Neal Cassady/Dean Moriarty (Garrett Hedlund). Zagubieni w purytańskiej Ameryce młodzi garną się do siebie, szybko tworzy się środowisko. Cassady namawia pisarzy na życie w drodze i tak zaczyna się znaczona alkoholem, narkotykami, kradzieżami, seksem wspólna wędrówka po kontynencie.
Nagonka po canneńskiej premierze wydaje mi się nieco przesadzona, ale rzeczywiście: nie jest to wymarzona ekranizacja Kerouaca. Salles od dawna jawi się mistrzem kina drogi, ale też specjalistą od obrazów spokojnych, statycznych, operujących przepięknie sfotografowanymi krajobrazami itd. Bitnicy koncentrowali się na eksperymencie, przekraczaniu granic, umiłowaniu intensywności. I tego w filmie Sallesa nie ma. Jakby autor bał się oskarżeń o deptanie mitów: jego W drodze to kino zachowawcze, wręcz grzeczne, do przesady wierne literackiemu oryginałowi. Odtwarza powieść scena po scenie, chce pomieścić wszystkie wątki itd. Oglądamy (z czasem coraz bardziej nużący) ciąg ilustracji (jedziemy — palimy jointy – jedziemy — uwodzimy autostopowiczkę – jedziemy — łykamy benzedrynę – jedziemy), w których nijak nie można doszukać się sensu. Nawet nie fabularnego (ten lekceważył sam Kerouac) ale pokoleniowego. To bodaj największa wada Sallesowskiej ekranizacji: nie ma w niej pasji, energii, gówniarskiego zachwytu świeżością pierwszych doznań, smaku przekraczania granic. Słynnego bitnikowskiego „spalania się”. Pięćdziesięciokilkuletni reżyser sprawia wrażenie jakby wspominał młodość. Charakter materiału wymagał, by (ekranowo) przeżył ją na nowo. I to się nie udało. Tracą na tym bohaterowie: pozbawieni Kerouacowskiej determinacji przypominają znudzone dzieciaki z dobrych domów. Brakuje im charyzmy, magnetyzmu, ciężko pojąć, w jaki sposób kilka lat później stali się ikonami swoich czasów.
Sallesowi trzeba też uczciwie oddać: wykonał kawał mistrzowskiej roboty. Bezbłędnie odtworzył realia epoki. Nie próbował Kerouaca na siłę uwspółcześniać. W drodze uwodzi też przepięknymi zdjęciami Gautiera, świetnie budującą nastrój muzyką jak zawsze znakomitego Santaolalli. Ale brakuje mu wyrazu. Jeżeli Salles chciał dekonstruować hipsterskie mity, zderzyć je z rzeczywistością, powinien mocniej to zaakcentować. A jeżeli chodziło o uchwycenie fenomenu W drodze, nie poradzę: bardziej pasowałyby tu choćby Gilliamowskie ekscesy z pamiętnego Las Vegas Parano. Czy nawet zwariowane eksperymenty z niedawnego Skowytu Epsteina. Ujęcie Sallesa jest piękne, wysmakowane, ale niestety: pozostaje czymś na kształt streszczenia albo ilustracji. I tym samym pozostawia niedosyt.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze