„Czas wojny”, Steven Spielberg
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuEkranizacja bestsellerowej powieści Michaela Morpurgo. Bardzo negatywne zaskoczenie. Ten film jest pierwszą od wielu lat Spielbergowską klapą. Także w sensie finansowym: jak dotąd wpływy ze sprzedaży biletów wciąż jeszcze nie pokryły kosztów produkcji filmu.
Duże, i powiedzmy to od razu: bardzo negatywne zaskoczenie. Bo wydawało się, że Spielberg wrócił do najwyższej formy. Sympatyczny Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki, udane wsparcie producenckim know-how dla Super 8 Abramsa; wreszcie rewelacyjne Przygody Tin Tina. A Czas wojny? Nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby nie firmujące całe przedsięwzięcie nazwisko reżysera Koń bojowy (bo tak brzmi oryginalny tytuł) w ogóle nie trafiłby do kinowej dystrybucji.
Spielberg ekranizuje bestsellerową (i opromienioną sukcesami kolejnych adaptacji scenicznych) powieść Michaela Morpurgo. Z literackiego punktu widzenia rzecz wygląda ciekawie: Morpurgo przedstawił całe spektrum działań na froncie I wojny światowej. Zastosował też ciekawy i stosunkowo prosty dla autora prozy zabieg: narratorem uczynił tytułowego (i wciąż zmieniającego właścicieli) konia. Może gdyby Spielberg, wzorem choćby twórców Babe — świnki z klasą, zachował „końską” narrację zza kadru… ale nie. W Czasie wojny zwierzęcy bohater pozostaje niemy. Co z miejsca rozkłada na łopatki całą opowieść. Bo Joey (tak się ów rumak nazywa) owszem: jest piękny, potrafi wykonywać niekiedy zadziwiające (oddzielne brawa dla jego treserów!) akrobacje, ale całego (i w dodatku dwuipółgodzinnego) filmu oprzeć na nim nie sposób. Wydawało się, że ciężar ten naturalnie przesunie się na kolejnych (a jest ich tu naprawdę mnóstwo) właścicieli urodziwego zwierzaka. Niestety: ludzcy bohaterowie są tu ledwo zarysowani, potraktowani ewidentnie skrótowo, figurują jedynie jako ilustracje do kolejnych (i w założeniu autora zapewne wzruszających) definicji bohaterstwa. W efekcie całość jest zjawiskowo wręcz nudna. Snuje się nie wiadomo gdzie, jak, i przede wszystkim po co.
Tzn. „po co” wiadomo, ale nie jest to odpowiedź satysfakcjonująca. 66. letni reżyser najwyraźniej zapragnął zasiąść w fotelu mądrego dziadka. Takiego, co to pouczy młodzież. Przypomni jej o zagubionych wartościach. Na nowo wyjaśni, co w życiu jest naprawdę ważne. I fajnie, tylko czemu tak łopatologicznie? Bo nie uświadczycie tu normalnych dialogów. W Czasie wojny występują jedynie opatrzone irytującymi wykrzyknikami slogany, banały, truizmy i zbędne deklaracje. Potrzeba niezwykłej odwagi, by zrezygnować z dumy! – tak wygląda 80% wypowiadanych przez aktorów kwestii. W dodatku dywagują oni w ten sposób w obliczu bezpośredniego zagrożenia życia. Sztuczność tych scen naprawdę przyprawia o przysłowiowy ból zębów. Jeżeli dodać do tego idiotyczną stylizację językową (Francuzi mówią tu po angielsku z bardzo wyraźnym francuskim akcentem, Niemcy również po angielsku, ale z akcentem niemieckim) całość chwilami przypomina wygłupy Monty Pythona. Tyle, że boleśnie niezamierzone. Bo Czas wojny żywi się bzdurą, ale pozostaje śmiertelnie poważny.
Swoistą zagadką jest bezradność słynnej ekipy Spielberga. Przełamuje ją jedynie nasz rodak, nadworny operator mistrza, Janusz Kamiński. I rzeczywiście: zdjęcia są przepiękne. To one nadają epickiego rozmachu ekranowej batalistyce. Kamiński chwilami wręcz hipnotyzuje, daje nam iluzję bycia w centrum zdarzeń. Ale nie jest to bezmyślne powtórzenie własnych pomysłów z Szeregowca Ryana, przeciwnie: rządzi tu stylizacja na „stare”, pozornie statyczne kino. Ale poza Kamińskim… wszyscy dają ciała. Scenariusz raz po raz zwyczajnie się sypie, o dialogach już wspominałem, aktorzy z trudem utrzymują poziom telenoweli. Nie daje rady nawet legendarny (bo odpowiedzialny za muzykę do m.in. Gwiezdnych wojen, Indiany Jonesa, Szczęk, czy Harry’ego Pottera) kompozytor John Williams. Williams idzie tu tropem Spielberga: jego frazy są nieznośnie patetyczne i infantylnie narracyjne. Podpowiadają emocje, których nie sposób dopatrzeć się na ekranie.
Czas wojny jest pierwszą od wielu lat Spielbergowską klapą. Także w sensie finansowym: jak dotąd wpływy ze sprzedaży biletów wciąż jeszcze nie pokryły kosztów produkcji filmu. Co w sumie cieszy: może Spielberg wyciągnie wnioski. Może nie będzie więcej (przy najlepszych nawet intencjach) traktował nas jak idiotów. Bo naprawdę: konia z rzędem temu, kto zdoła na Koniu bojowym wysiedzieć. Zwykle nie tyczy się to pokazów prasowych: dziennikarz jest w pracy i wysiedzieć musi. Mnie się (z niemałym trudem) udało. Ale (trzymając się „końskiej” terminologii) tabuny moich kolegów po piórze nie zadały sobie tego trudu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze