Robert Marthaler, zgryźliwy komisarz z Frankfurtu nad Menem ma przed sobą wyjątkowo trudną sprawę. Młoda dentystka została zamordowana w szczególnie brutalny sposób. Jej ciało, odnalezione na śniegu, ułożono w myśl jakiejś wyjątkowo chorej seksualnej fantazji. Standardowe tropy natychmiast odpadają. Z reguły dziewczyna o jej pozycji społecznej, ciesząca się niepospolitą urodą, ma wielu znajomych i adoratorów, przyjaciółki jej zazdroszczą, mieszka zaś dostatnio. Tymczasem jej dom przypomina norę zapełnioną przez rzeczy najpotrzebniejsze i… kolekcję erotycznej bielizny. Narzeczony, z którym już planowała ślub, okazuje się nudnym maminsynkiem, znajomych nie ma wcale, jeśli nie liczyć wiecznie podróżującej koleżanki. Nie ma jak ruszyć ze śledztwem, brakuje najsłabszego nawet tropu. Jak to możliwe, by nikt jej nie znał, niczego nie chciał? Poza mordercą, rzecz jasna.
A gdy dwoje młodych ludzi znajduje kolejną ofiarę zamordowaną w podobny sposób, Marthaler rozumie, że w okolicy pojawił się seryjny zabójca z prawdziwego zdarzenia. I żeby to był jedyny kłopot!
Intryga jak to intryga: Jan Seghers sprawnie ciągnie wielowątkową fabułę i pilnuje, żeby czytelnik nie znudził się przez czterysta stron lektury. Wyznaje zasadę, że każdy ma w szafie trupa, ale ludzie nie umieją kłamać. Jeśli ktoś jest opryskliwy i niechętny do współpracy z policją, okaże się łajdakiem, na sympatycznych z gruntu ciążą drobne grzeszki. Metoda ta jest stosowana bardzo konsekwentnie (z jednym wyjątkiem – nie dotyczy samego Marthalera) i winnego można wskazać właściwie w chwili, gdy wkracza na scenę wydarzeń.
Ale czy podczas seansu Doktora House interesujemy się rozwiązaniem zagadki medycznej? Nie bardzo: wyczyny tytułowego doktorka absorbują dużo bardziej, a Marthaler jest jego policyjnym odpowiednikiem. Nawet odwrotnie: powieść powstała w 2005 roku i nie jest pierwszą z cyklu. House jest genialnym diagnostykiem, nie potrafiącym porozumieć się nawet z przyjaciółmi, znajduje też osobliwe trudności w uwiedzeniu zakochanej w nim pani doktor. Marthaler nie posiada fizycznych umiejętności, nie licząc tuszy, w zamian wszyscy na komendzie mają z nim krzyż pański. Jego geniusz ujawnia się w podobny sposób, jako kumulacja umiejętności, konkretnie inteligencji, doświadczenia i diabelskiego uporu. Nic go nie zatrzyma: zaaferowany sprawą zapomina odebrać z lotniska ukochaną, po trzech latach niewidzenia. Doznaje też jak najbardziej house’owskich olśnień, naprowadzających sprawę na właściwe tory.O ile Doktor House jest festiwalem jednego bohatera, to Jan Seghers swojego policjanta stonował, uczynił bardziej prawdopodobnym. Starczyło miejsca na akcję, panoramę Frankfurtu i kilka ciekawych postaci pobocznych. Coś mi jednak świta, że w następnych tomach pozwoli sobie na dominację. Co z tego? Ano nic. Gdybym zachorował, chciałbym leczyć się u House’a, a jeśli ktoś mnie kiedyś zabije, życzę sobie, żeby to Robert Marthaler popędził szukać mordercy.