Ekranizacja opartej na faktach książki Toby'ego Younga.
Nie od dziś wiadomo, że to Anglia jest ojczyzną tabloidów, szmatławców i wszelkiej prasy brukowej. Nieodrodne dziecię tego rynku Sidney Young (Simon Pegg) z jednej strony pogardza światem celebrities, z drugiej jest jego wiernym kronikarzem. Wykonuje swoją pracę z prawdziwym poświęceniem; znienawidzony przez bohaterów pierwszych stron gazet zawsze znajduje sposób, by znaleźć się w ich towarzystwie. Na bankiet towarzyszący rozdaniu nagród Brytyjskiej Akademii Filmowej wkrada się w przebraniu opiekuna Babe (tytułowej bohaterki Świnki z klasą). Pozbawiona nadzoru świnia zamienia przyjęcie w katastrofę, wybucha skandal, zdjęcia wymazanych tortem gwiazd obiegają cały świat. Sidney pakuje manatki i żegna się z karierą - na Wyspach jest już spalony. Z odsieczą przychodzi mu Clayton Harding (Jeff Bridges), redaktor naczelny topowego nowojorskiego magazynu "Sharps" (redakcji wyraźnie wzorowanej na "Vanity Fair"). Rozbawiony determinacją Younga Harding oferuje mu pracę.
Co gorsza, oba tytuły operują dokładnie tym samym przekłamaniem. Diabeł... balansował pomiędzy najzwyklejszą komedią romantyczną a pseudointeligentną parodią portretowanego środowiska. Twórcy Jak stracić przyjaciół... próbują zrealizować dokładnie ten sam pomysł, tyle że w dalece mniej subtelny sposób. W efekcie otrzymujemy typową młodzieżową komedię romantyczną à la Adam Sandler (Bawić ma nas humor koszarowo-toaletowy - ktoś puści bąka, ktoś się wywróci, ktoś inny jeszcze o mało nie trafi do łóżka z perfekcyjnie zamaskowanym transwestytą. Wzruszyć ma nas porażająco schematyczne zakończenie wykonane według hollywoodzkiego standardu - bohater przejrzy na oczy i zrozumie, co w życiu jest naprawdę ważne, itd.
W efekcie najwięcej radości z Jak stracić przyjaciół... będą mieli fanatyczni pożeracze tabloidów, widzowie krytycznie nastawieni do przedstawianego w nich świata (chociaż film uparcie udaje aspiracje do gustów tych drugich) wyjdą z kina rozczarowani. A cała konstrukcja ma służyć jedynie temu, żeby dowartościować mniej ambitnego widza, dać mu iluzję obcowania z czymś nieco lepszym i ciekawszym niż kolejna, zawsze taka sama, komedia romantyczna.
Ale jeżeli pozwolić sobie na odrobinę dystansu, wybaczyć filmowi jego wtórność i grubymi nićmi szytą stylizację na pastisz, dziennikarska rzetelność nakazuje przyznać, że jest to kawał świetnie zrealizowanego kina stricte rozrywkowego. Właśnie za poziom realizacji bez wahania daję trzecią gwiazdkę. Zdjęcia są bardzo efektowne, kolory jaskrawe, montaż dynamiczny, rytmiczna muzyka - naprawdę świetnie dobrana, itd. Chociaż i tutaj film wypada blado w nieuchronnym porównaniu do Diabeł ubiera się u Prady. Dostajemy naprawdę dobre aktorstwo (świetny epizod znanej z Archiwum X Gillian Anderson, charyzmatyczna kreacja Simona Pegga (skądinąd komika znanego z dalece bardziej udanych, autorskich produkcji). Ale roli na miarę lodowatej naczelnej Vogue'a w wykonaniu Glenn Close tutaj nie uświadczymy. Podobnie zdjęcia, dekoracje itd. Efektowne, jako żywo przypominające świat z kolorowych magazynów, zadowalające, dopóki nie pamiętamy o diable, co go Prada odziewała. To tam pokazano prawdziwy świat pięknych, bogatych i wiecznie młodych. W konfrontacji z nim Jak stracić przyjaciół... to jednak - przepraszam za potoczne wyrażenie - taki trochę "bida - high life".
Czy oglądać Jak stracić przyjaciół...? Jeżeli ktoś, np. po dniu ciężkiej pracy, ma ochotę wyłączyć umysł i popatrzeć na kolorowe obrazki z życia wyższych sfer - wtedy można. Można, ale z pewnością nie trzeba.