"Spotkamy się w kostnicy", Ross Macdonald
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuStare kryminały mają niemal magiczny urok. Kompozycyjnie nie mają sobie równych: powieści Chandlera, Hammetta czy właśnie Rossa Macdonalda przypominają szwajcarski zegarek świeżo po czyszczeniu u zegarmistrza. Kreacja postaci, splątanie intrygi, operowanie suspensem, wreszcie nienachalnie przedstawione tło obyczajowe sprawiają, że takie książki jak „Spotkamy się w kostnicy” mogą posłużyć jako podręcznik dla każdego młodego pisarza. Tu upływ lat działa na korzyść i powieść ma urok odnalezionego na strychu starego albumu ze zdjęciami.
Dziś takich książek już się nie pisze i może dlatego stare kryminały mają niemal magiczny urok. Kompozycyjnie nie mają sobie równych: powieści Chandlera, Hammetta czy właśnie Rossa Macdonalda przypominają szwajcarski zegarek świeżo po czyszczeniu u zegarmistrza. Kreacja postaci, splątanie intrygi, operowanie suspensem, wreszcie nienachalnie przedstawione tło obyczajowe sprawiają, że takie książki jak „Spotkamy się w kostnicy” mogą posłużyć jako podręcznik dla każdego młodego pisarza. Tu upływ lat działa na korzyść i powieść ma urok odnalezionego na strychu starego albumu ze zdjęciami.
Kurator sądowy Howard Cross nie przypomina najbardziej rozpoznawalnych bohaterów klasycznych kryminałów: Philipa Marlowe’a i Sama Spade’a. Nie jest tak zgorzkniały, mniej wokół niego pięknych i fatalnych kobiet, rzadziej można spotkać go ze szklanką whisky. Ma też poważny kłopot: jego podopieczny Fred Miner znika wraz z czteroletnim synem Abla Johnsona, miejscowego bogacza o majątku wartym pół miliona dolarów. Pamiętajmy – akcja dzieje się na początku lat 50. Wkrótce przychodzi list z żądaniem okupu. Johnson zostawia pieniądze w umówionym miejscu, ale człowiek, który je odebrał, zostaje zamordowany. Dalej akcja się zapętla, a liczba podejrzanych rośnie w postępie geometrycznym. Od kłopotu do komplikacji Ross Macdonald zagęszcza swoją intrygę, by zaraz ją rozplątać i to w taki sposób, że czytelnikowi opada szczęka.
Właśnie to dopełnia cudowności kryminałów z lat 40. i 50. Mimo kilkudziesięciu lat dalszego żywiołowego rozwoju gatunku, błyskotliwego kina w stylu „Podejrzanych” i „Siedem” odpowiedź na kluczowe pytanie „kto zabił?” pozostaje zaskakująca. Znam takich, którzy czytają kryminały z kartką i długopisem: robią listę postaci w książce, dopisują ich cechy, alibi, motyw popełnienia zbrodni. W „Spotkamy się w kostnicy” Ross Macdonald zakpił z takich nieszczęśników: powieść otwiera właśnie taki spis. Można go czytać w nieskończoność albo nauczyć się na pamięć. Niewiele to pomoże.
Kryminał, jak chyba żaden inny gatunek literatury popularnej, wpisał się w zbiorową świadomość. Ogromna tu zasługa Chandlera, którego charakterystyczny bohater i niepowtarzalna narracja odbijają się w niezliczonych klonach i pastiszach. Howard Cross nie jest aż tak efektowny, to zwykły facet, który usiłuje dojść do prawdy. I tak jak Marlowe cytowany w nieskończoność nieco się zestarzał, tak Cross jest cudownie autentyczny.
To, co w odniesieniu do tekstów z tak zwanej górnej półki stanowi cel i sens – tło obyczajowe, dramaty egzystencjalne, psychologiczne niuanse i tym podobne – tu pełni funkcję jedynie tła, spoiwa dla snucia historii. W literaturze popularnej jest jasne, że pierwsze miejsce przypada opowieści. Ross Macdonald jest pisarzem znakomitym, wrażliwym i inteligentnym, a zarazem niesłychanie skromnym – nie popisuje się serią błyskotliwych porównań, nie próbuje być nachalny w obserwacjach i wnioskach, które wyciąga. Rozumie, że najważniejsza jest historia. Jego język jest bardziej zdyscyplinowany i mniej efekciarski niż ten, którym posługiwał się inny wybitny autor kryminałów, Raymond Chandler.
„Spotkamy się w kostnicy” to kolejna powieść Macdonalda wydana w Polsce, a zarazem dowód niezwykłego talentu nieżyjącego już pisarza. Granica pomiędzy rozrywką a sztuką została przekroczona. Szkoda, że współcześni autorzy już tego nie potrafią.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze