Siostro, skalpel
MARGOLA&KAZA • dawno temuPo czym poznać, że związek umiera? Czy to już wtedy, gdy serce mu nie bije tak głośno i szybko, nie ma już rumieńców, chodzi zamyślony, gdzieś daleko chodzi, myślami błądzi daleko? Czasem w ogóle nie wraca... Nikt już na nikogo nie patrzy łapczywym wzrokiem, nie ma wierszy, serenad pod oknem, euforii, która unosi nad ziemią, gęsiej skórki przy pocałunku, westchnienia od ledwie dotknięcia. Kiedy już można myśleć o innych rzeczach, kiedy już o pewnych rzeczach lepiej nie myśleć…
Kochana Margolu,
Związek dojrzewa, nie będzie już motyli w brzuchu, ale za to zyskamy zaufanie i spokój. Jeszcze będzie dobrze, a nawet lepiej. Już wkrótce. Bo przecież, kiedy on tak dojrzewa, my go tylko pielęgnujmy. Kwiaty, spacery, rozmowy i będzie dobrze, będzie dobrze. „Przyjdzie wiosna, Baronowo…”
Ale związek ewoluuje dalej. Dojrzewa i przejrzewa. Kwiaty kwiatami, spacery spacerami, wiosna wiosną, a motyli jak nie ma – tak nie ma. Jest za to zaufanie i spokój, parę słów za dużo, parę „kocham” za mało i jakieś stłuczone różowe okulary, jakieś przejścia są i przeszłość jakaś. Dotknięcia są, ale przypadkowe, całusy bez znaczenia. W głowach się już nie kręci. Jedno z nich zaczyna za to kręcić, skręcać gdzieś na bok.
Można się tłumaczyć chwilowym oziębieniem. Kłopotami w pracy, napięciem przedmiesiączkowym, depresją jesienną. Można udawać, że to przejściowe. Czasem „przejściowe” znaczy, że ze złego przechodzi w jeszcze gorsze. A w ogóle, ileż można być zakochanym tak jakby dopiero od wczoraj? Dlatego można też powiedzieć sobie, że to następny etap. To musi być niewątpliwie następny etap. Nic nie jest niezmienne, zwłaszcza w delikatnej sferze emocji… Można się pogodzić z tym, że się zmienił, jest inny, och tak, lepszy nawet, przecież wszyscy potrzebujemy stabilizacji. A potem etap następny, kiedy jedno z nich zdaje sobie sprawę, że nie jest po równo. Że jedno daje więcej niż drugie. I jest to jak płynięcie pod prąd rwącej rzeki. Ale przecież trzeba próbować, w miłości nie ma miejsca na egoizm, jest dużo miejsca na poświęcenie, dużo miejsca na poświęcenie dla dwojga. Dla jednego o wiele za dużo.
Chciałabym, Margola, rozpoznać tę chwilę, w której można już się poddać. Odłączyć aparaturę, wyjąć kroplówki, zgasić światło i wyjść z pewnością w sobie, że zrobiło się wszystko, co w naszej mocy. Żeby to nie były dramatyczne, krwawe sceny, żałosne szarpaniny, skrytobójcze porzucenia, ucieczki z pogoniami. Tylko z chirurgiczną precyzją przeprowadzona eutanazja.
Ja bym w ogóle chciała, żeby świat był prosty. Prostszy. Żeby magię niepewności zostawił na początek, żeby jej nie zamieniał tak lekko w koszmar niepewności na końcu…
Kaza
***
Przyjaciółko w nieszczęściach, Kazo kochana,
Źle trafiłaś z tymi pytaniami. Bardzo źle. Jak wiesz, jestem miłosnym anestezjologiem i będę w żyły każdego związku sączyła kroplówki tak długo, jak długo da się w nim życie podtrzymać. Jak długo cokolwiek się tli. Pozostaje odwieczne pytanie, czy życie podtrzymane dzięki aparaturze to jeszcze życie… Nie mnie o to pytaj. Ja czynię swą powinność.
W związku trzeba być czujnym, a współdziałać muszą ciało i duch pacjenta, czyli obie zainteresowane strony. Konieczna jest bezwzględna odpowiedzialność i współpraca, szczerość, dobra wola. Jeśli jedna strona zaczyna zawalać, zaniedbywać, kłamie albo lekceważy, druga może to spostrzec prędzej lub później, ale prawie zawsze za późno. I leczenie nie zawsze się uda… a jeśli leczenia się nie podejmie, to trzeba zawczasu przygotować czarny welon i miejsce pod nagrobek. A wiesz, jak to jest, gdy leczy się ciało, a duch leczenia nie chce – nie kończy się to cudownym powstaniem z łoża boleści, oj nie…. Pozostają pytania, co się przegapiło, a może to pacjent przegapił, nie badał, nie sprawdzał, nie stosował profilaktyki? Może za późno się ocknął, a rak stoczył go już na tyle, że terapia tylko go wyniszczyła, przyspieszając agonię…
Czasami widzę, że związek umarł. Puls jeszcze słabo mruga na monitorze, płuca oddychają, albo czyni to za nie respirator, ale nie ma życia. Pień mózgu, rdzeń miłości obumarł i trzebaby się z tym pogodzić. To wtedy należałoby wyjąć te wtyczki, zdjąć rękawice chirurgiczne i poklepać rodzinę po ramieniu: „Uczyniłam, co w mojej mocy”. Najpierw jednak trzeba tę rodzinę poinformować, że ten puls i ten oddech nastawiony timerem to pozory życia. Wtedy zacznie się biadolenie, że jeszcze nie, że ratować, że inne metody, obsiądą łóżko i nuże naszego prawie-nieboszczyka po dłoniach klepać, w źrenice mu zaglądać i oczekiwać, że drgnie, rozpozna, uśmiechnie się. Ciężka to sprawa, aparaturę tak po prostu odpiąć, usiąść ciężko w zabiegowym i, nie wiem, chyba wódy chlapnąć z tej bezradności.
Bo czasem uczyni się wszystko, co w mocy. I nie wiem, kiedy przychodzi chwila, że to już i że czas się z tą śmiercią pogodzić. Mnie nie pytaj. Ja czynię swą powinność.
Margola
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze