Wybaczenie równa się słabość?
CEGŁA • dawno temuMam 27 lat, jestem matką i jakimś cudem jeszcze żoną. Odebrałam lekcję kobiecości i dorastania do pewnych rzeczy, do kilku spraw doszłam samodzielnie. Moich metod walki o szczęście nie polecam, lepiej powiedzieć: nie życzę nikomu, bo chociaż w tym momencie jestem pełna nadziei na przyszłość, po drodze było jednak mnóstwo cierpienia, bólu, płaczu i kompromisów. Kocham męża i potrafię zapomnieć. Czy to od razu musi znaczyć, że pakuję się w toksyczny związek i przez całe życie będę oszukiwana, bo okazałam słabość?
Kochana Cegło!
Mam 27 lat, jestem matką i jakimś cudem jeszcze żoną. Odebrałam lekcję kobiecości i dorastania do pewnych rzeczy, do kilku spraw doszłam samodzielnie. Moich metod walki o szczęście nie polecam, lepiej powiedzieć: nie życzę nikomu, bo chociaż w tym momencie jestem pełna nadziei na przyszłość, po drodze było jednak mnóstwo cierpienia, bólu, płaczu i kompromisów.
Zaraz po ślubie zaczęłam rodzić dzieci na zasadzie „co rok prorok”, bez antykoncepcji — opamiętałam się przy trzecim. Właściwie dobrze się złożyło, bo seks z mężem i tak ustał kompletnie. Mając zawsze w pamięci, jak ważna to dziedzina, obwiniałam siebie i chodziłam po lekarzach, ponieważ rzeczywiście nie miałam siły ni ochoty na figle, a dzieci rodziły się „dzięki” temu, że padaliśmy sobie w objęcia przy wyjątkowych okazjach, w rzadkim przypływie dobrego humoru czy cieplejszych uczuć.
Byłam zmęczona i czymś rozżalona, zapewne skrępowana pieluchami i balastem dodatkowych 18 kg tłuszczu w lustrze, grzebałam niedawne ambicje zawodowe… Lekarze tłumaczyli, że wytworzyła się u mnie jakaś bariera hormonalna i jestem teraz nastawiona wyłącznie na bycie matką, ochronę potomstwa, nic mnie poza tym nie interesuje i jest to w znacznym stopniu naturalne, często spotykane. Powinnam podsunąć mężowi jakieś lektury, bo światłemu, inteligentnemu człowiekowi nie jest przecież trudno tego typu mechanizmy psychofizyczne zrozumieć.
Mąż jednak nie chciał niczego słuchać i kontrargumentował po prostacku: nie kochasz mnie już, nie masz dla mnie czasu, nie pociągam cię, byłem ci potrzebny tylko do zrobienia dzieci, a teraz – do zarabiania pieniędzy na rodzinę. Jestem na bocznicy.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mąż wcale nie prosi mnie o więcej miłości, ponieważ… pocieszył się już gdzie indziej i ewentualna zmiana w moim zachowaniu ani go ziębi, ani grzeje. Niestety – a może na szczęście? — ja wciąż go kochałam. Tylko ukryłam się na kilka lat w grubej, nieapetycznej kobiecie, która nie umiała tego okazać. Byłam praczką, odkurzaczem, kucharką i na pierwszym miejscu mamuśką. Jak się okazuje, to nie są bynajmniej synonimy kobiety – i dzięki Bogu, że wreszcie zrozumiałam to, przejrzałam na oczy.
Wzięłam się za siebie, gdy mój najmłodszy syn miał półtora roku. Korzystając z pomocy mamy, dokończyłam studia, napisałam magisterkę. Znalazłam bardzo dobrą pracę, dzięki której wynajęcie opiekunki nie było wielkim wysiłkiem finansowym. Usamodzielniłam się i zaczęłam doprowadzać się do stanu używalności – byłam wdzięczna firmie, że przyjęła mnie, nie zważając na nic poza kwalifikacjami. Nie przeszkadzał im mój, hm, pulchny image ani rodzinne zobowiązania w postaci trójki maluchów. W zamian poczułam się w obowiązku nie zaniedbywać pracy z powodów domowych i – zacząć wyglądać jak człowiek. W ciągu roku zbiłam ¾ nadwagi, odnalazłam styl dla siebie, chyba wyładniałam i odmłodniałam.
Równolegle, posunęłam się do rzeczy nieładnej, ale wygodnej i skutecznej. Chciałam w te czy we wte rozstrzygnąć sprawę z mężem. Bo ja, jak się okazało, nawet w afekcie potrafię działać metodycznie. No i za namową przyjaciółki wynajęłam detektywa, który całą nędzę mojego życia położył mi któregoś dnia w zgrabnej teczuszce na biurku.
To, że mąż od 3 lat jest w równoległym związku, nie było dla mnie samo w sobie aż takim szokiem. Zabiła mnie informacja, że to jednak jedna i ta sama kobieta, a nie pojedyncze, jednorazowe miłostki z braku seksu – to zniosłabym lepiej, a może nawet zrozumiała. Ale 3-letni związek nie mógł opierać się wyłącznie na seksie! To już było realne zagrożenie dla mojego małżeństwa. Żeby było śmieszniej – mąż zaczął się spotykać z tą kobietą na kilka tygodni przed moim ostatnim porodem… Przy którym był zresztą przykładnie obecny, z kwiatami, nerwami i wszelką pomocą, jak to teraz jest w modzie. (Nota bene: czy ktoś kiedykolwiek zrozumie facetów???)
W chwili odkrycia tych „rewelacji” byłam już dużo silniejszą kobietą, niż kiedyś. Przede wszystkim wyzbytą kompleksów i poczucia winy za rozpad naszego małżeństwa. Mąż tymczasem pomieszkiwał pół na pół, ja jak gdyby nigdy nic prowadziłam dom, organizowałam życie naszej piątki, nawet gotowałam niedzielne obiady i prasowałam mu koszule do pracy… Wszystko w białych rękawiczkach. Tylko, że… popłakiwałam w poduszkę w te dni, kiedy wiedziałam, że jest z NIĄ. I wreszcie pewne rzeczy postanowiłam ukrócić.
Postawiłam 2-tygodniowe ultimatum: zostajesz czy idziesz? Było mi łatwiej, wiedząc, że mam pracę i poradzę sobie, lepiej lub gorzej. Nie żebrałam, nie straszyłam, nie szantażowałam dziećmi – faktem jest, że mąż niesamowicie je kocha i chyba nie bardzo sobie wyobrażał, jak to miało być dalej, ale rozstania z nimi raczej nie brał w rachubę. Powiedziałam mu – kamikadze – że nadal go kocham i wszystko wybaczam, tylko tamto musi się skończyć. I koniec rozmowy na 2 tygodnie, niech on podejmie decyzję.
Grałam w ciemno. Nie wiedziałam, czy mąż kocha tamtą kobietę. Czy postawi mi jakieś warunki. Byłam psychicznie przygotowana na wszystko. Z jednej strony – że zostanę sama. Trudno, nie miałam doświadczenia, muszę zapłacić za swoje błędy czy niedopatrzenia, następnym razem może się uda, z kimś innym… Z drugiej – że usłyszę, czego szukał poza domem i czy ja jestem gotowa mu to dać. Dziś wiem, że jestem gotowa.
Trudno to nazwać happy endem, ale mąż został ze mną. Wrócił ze łzami i na kolanach, twierdząc, że jestem jego aniołem i opiekunem. Że nigdy nie odwróciłam się od niego ani nie kazałam mu „płacić” za zdradę, a on nie zadał sobie nawet trudu, żeby ze mną negocjować kształt naszego małżeństwa.
Mamy obecnie sielankę, podszytą obopólnym lękiem i niedowierzaniem. Uczymy się siebie nawzajem. Nie mamy gwarancji. Moje przyjaciółki pukają się w czoło i twierdzą, że popełniłam gigantyczny błąd, dając mu szansę po czymś takim, bo powtórzy to na pewno. Ja uważam, że też kiedyś coś ważnego odpuściłam i ta szansa jest również przeznaczona dla mnie. Nie wiem, czy mam rację. Jak mówiłam, kocham męża i potrafię zapomnieć. Czy to od razu musi znaczyć, że pakuję się w toksyczny związek i przez całe życie będę oszukiwana, bo okazałam słabość?
Wiktoria
***
Kochana Wiktorio!
Czy Twój związek z mężem jest toksyczny, okaże się przy okazji następnego kryzysu – który jednak, mam nadzieję, nie nastąpi, a przynajmniej nie w tej skali.
Dylematy zdradzanych małżonków czy partnerów w związku są sprawą tak skomplikowaną i indywidualną, że niełatwo oceniać konkretny przypadek. Zawsze jednak warto przypomnieć, że nie ma nic bardziej skomplikowanego, niż sama miłość i jej następstwa. A jeśli na dodatek prawdą jest, że lubimy za zalety, a kochamy za wady…
W ludzkich relacjach najtrudniej określić, co właściwie jest normą (i z jakiego punktu widzenia). Własne normy ustala mimowolnie każda para. Biorąc to pod uwagę, twoje przyjaciółki nie mają racji (ani prawa do ferowania wyroków), bo to Ty decydujesz, co jesteś w stanie mężowi wybaczyć – podobnie, jak Ty najlepiej wiesz, ile winy leży po Twojej stronie. Czasami nie wyobrażamy sobie, po jak burzliwych ekscesach ludzie są w stanie odbudować swój związek, gdyż dla przeciętnego obserwatora są to już zjawiska zahaczające o patologię. A jednak… Ludzie nie tylko się zdradzają, ale też dręczą fizycznie i psychicznie, pozbawiają się nawzajem środków do życia, szczują przeciwko sobie rodziny i przyjaciół… Potem wybaczają i znów są razem – mądrzejsi, dojrzalsi, albo i nie – powtarzają te same błędy. Jak sama słusznie napisałaś – gwarancji nie ma, nie daje ich żadna ze stron.
Bardzo jednak ważny jest gest wyciągnięcia ręki do zgody. Manifestacja uczuć, które mimo wszystko nie wygasły, deklaracja miłości i chęci spróbowania raz jeszcze. Strona, która na ten gest się zdobywa, zasługuje na uznanie, nie potępienie z powodu swojej naiwności czy głupoty, ponieważ jest w bardzo trudnej sytuacji sama ze sobą: jej wybaczenie musi być szczere, a dalsze postępowanie – superkonsekwentne. Ta osoba musi przełknąć swój ból, upokorzenie, i nigdy więcej nie wracać do sprawy w formie wymówki czy kary. Nie może używać argumentów z przeszłości do załatwiania bieżących konfliktów, bo byłoby to złamanie nowych reguł, ustalonych w chwili pogodzenia się. Oczywiście, jeśli „wina” jest symetryczna, te same zasady obowiązują drugą stronę. To taki bolesny, a zarazem ożywczy moment przełomu w relacji dwojga ludzi: wspólne dźwiganie się z porażki, z nadzieją, że następnej nie będzie, i z pełną gotowością obojga do pracy nad sobą – bez tego zresztą kolejna próba nie miałaby sensu, prawda?
Dla mnie wspaniałe jest to, jak krok po kroku, fakt po fakcie potrafisz określić swoje i męża błędy, słabe punkty. Masz pełny obraz tego, co zaprowadziło Was na manowce, i nie robisz z tego antycznej tragedii, lecz umiesz przekuć we wzbogacające doświadczenie. Nie ma w Tobie zawziętości ani tym bardziej nienawiści – wobec męża czy „tej trzeciej”. Nadal jest miłość i przekonanie o słuszności dokonanego przed laty wyboru. Choć życie na jakiś czas Ci się porządnie rozsypało, zachowałaś zdrowy rozsądek w ocenie rzeczywistości i potrafiłaś intuicyjnie oddzielić w Waszym związku rzeczy ważniejsze od mniej istotnych – również dla męża.
Intuicja Cię nie zawiodła. Mąż myśli podobnie jak Ty, na tym samym Mu zależy. Okazało się, że jednak nie przypadkiem zdecydowaliście się na wspólne życie… Nie przejmuj się cudzymi opiniami ani obiegowymi poglądami. I nie martw się, że jesteś „słaba”, bo wszystko wskazuje na to, że jest wręcz na odwrót. I nie mówię tu akurat o twardych działaniach typu detektyw czy ultimatum, lecz o takiej prostej sprawie, jak mądrze wykorzystałaś czas oddalenia między Wami – robiłaś to przecież nie „dla Niego” (by wydać się bardziej atrakcyjna i w ten sposób Go odzyskać), lecz naprawiałaś własne zaniedbania wobec siebie: edukacja, praca, wygląd… To wszystko elementy niezbędne w samodzielnym życiu – nie jakieś ozdobniki, służące przypodobaniu się partnerowi. A kiedy już zmieniłaś się i poczułaś się w nowej skórze lepiej – o ile łatwiej było Ci w taki, a nie inny sposób potraktować męża – bez histerii, ze stoickim spokojem i maksimum szczerości. To właśnie poczucie niezależności (w każdym sensie) od Jego decyzji dało Ci tę siłę. Aż dziwne, że tego nie dostrzegasz.
Świat byłby cudownym, łatwym do życia miejscem, gdybyśmy wszyscy umieli rozwiązywać swoje problemy według tak optymalnego planu.
Bardzo dużo szczęścia Wam życzę przy drugim podejściu!
Cegła
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze