Jesteś świąteczną służącą?
MARTA KOWALIK • dawno temuDwanaście potraw, okna na błysk, choinka jak z amerykańskiego filmu? Dzieci ubrane w aksamity i śpiewające słodkimi głosikami kolędy? Pewnie, chciałoby się. A czyim obowiązkiem jest sprawienie, by tak to wyglądało? Świątecznej służącej, która znienacka pojawia się zimową porą w polskich domach.
Większość z nas oczywiście zgadza się z tym, że w przygotowaniach świątecznych powinna uczestniczyć cała rodzina. Tylko jakoś tak wychodzi, że zwykle robimy prawie wszystko same. Praca, a po pracy pierogi, makowce i wycieranie z kurzu najdalszego kąta za lodówką. Zakupy, bieganie po mieście w poszukiwaniu odpowiednich perfum dla cioci Halinki, szukanie choinki spełniającej wymogi estetyczne Perfekcyjnej Pani Domu. A potem budzimy się pod koniec wigilijnej wieczerzy z nosem w barszczu z uszkami. Po co to wszystko robimy? Właśnie.
Zapytana o to Agnieszka, mama dwójki dzieci pracująca jako lektorka angielskiego, najpierw wzrusza ramionami. A potem zaczyna się zastanawiać:
— W zasadzie chyba robimy to odruchowo. Może mamy tę przedświąteczną męczarnię zakodowaną w genach? Moja mama przygotowania do świąt zaczynała już w listopadzie, ale to był PRL i trzeba było logistycznie rozplanować zakupy, kolejki i poszukiwanie choinki. Stawała na głowie, żebyśmy mieli z bratem odpowiednio świąteczną atmosferę. Wtedy to wszystko wydawało mi się oczywistością. Będzie karp, będą pierogi, a kto to wszystko zrobi? Mama. Pamiętam, że była zmęczona, nawet śmialiśmy się z niej, jak zasypiała przed pasterką.
Potem, jak już podrosłam, brałam na siebie część przygotowań, ale mama zawsze była przekonana, że zrobi wszystko najlepiej. No i nikt się tak naprawdę to tej pomocy nie kwapił. Ojciec łaskawie zabijał karpia, a przygotowywał się do tego jak do bitwy pod Grunwaldem. Musieliśmy go podziwiać i gratulować poświęcenia. Mamy jakoś nikt nie podziwiał… wszystko to wydawało się oczywiste. Teraz dopiero sama widzę, ile kłopotu i pracy jest ze świętami. Większość rzeczy spada na mnie, bo mąż więcej pracuje, no i… prawie nic nie umie. I nie chce się uczyć. Ma zakodowane, że przygotowania do świąt to kobieca robota. On przynosi choinkę. Nawet nie zabija tej nieszczęsnej ryby, bo kupujemy filety.
Czy staram się jakoś go zmienić? Pewnie, ale to jest takie męczące: wskazywać, że trzeba zmielić mak, trzeba umyć okna, trzeba kupić prezenty. Sam z siebie nic nie wie, bo przecież u niego też wszystko mama robiła. Czuję się jak z trzecim dzieckiem. Na początku małżeństwa nawet to, że prezenty trzeba kupić, nie do końca do niego docierało. Nie wiem, na Mikołaja czekał?
Kłopot pewnie w tym, że w polskiej tradycji święta są „na bogato”, bo normalnie jest dość biednie i zwyczajnie. Ale czasy powoli się zmieniają i góra jedzenia nie jest już aż taką atrakcją. Tylko nie potrafimy z tej tradycji zrezygnować. Czy nie mam czasem ochoty się zbuntować? Tak, mam. Ale kto wtedy urządzi dzieciom święta? Powinny mieć takie dobre wspomnienia jak ja. Z drugiej strony, nie chciałabym, żeby córka jako dorosła kobieta męczyła się podobnie. Cóż, moja mama pewnie też nie chciała. I tak to się kręci.
Przeciwko byciu świąteczną służącą zbuntowała się Iza, graficzka spod Warszawy. Od kiedy wybudowali z mężem duży dom, cała rodzina uznała, że to u nich najlepiej będzie spędzać święta. Oni mieli miłą rodzinną atmosferę, a Iza nerwobóle. W zeszłym roku powiedzieli z mężem: „pas” i… oczywiście spotkał ich ogólnorodzinny foch. Iza opowiada:
— Mam to szczęście, że mąż dużo robi w domu, potrafi piec i gotować. Ale nie dla trzydziestu osób! Oboje ciężko pracujemy i trudno nam było znaleźć czas, by te święta przygotowywać. Catering? Niestety, nikt nie oferuje dokładnie takich dań i dokładnie tak przyrządzonych, jak tego oczekuje moja rodzina. Czy oferowali jakąś pomoc? No właśnie, nie. Na początku sugerowałam, żeby może te święta robić na zmianę, u każdej z moich sióstr. Nie spodobało się. Potem prosiłam, żeby chociaż siostry przywoziły po dwa dania, jednak to też niemożliwe, bo mają daleko i jak to przewieźć? Siedlce nie są na końcu świata, ale te kilometry mogą być zabójcze dla ryby po grecku.
Nie przyjeżdżali tylko na wigilię, a na całe święta. Moje rodzeństwo i mama mieszkają w blokowych mieszkankach, więc dla nich te dwieście metrów domu to atrakcja. Nie wspomnę już o kosztach – przecież te świąteczne dania też nie powstają z darmowych składników. Ale, oczywiście, zdaniem mojej rodziny, jak człowiek ma dom, to go na wszystko stać. Czuliśmy się zwyczajnie wykorzystani, jako ci bogaci i z dużym domem, którym „nie ubędzie”. Trudno się w takiej sytuacji łamać z uśmiechem opłatkiem.
Dlatego w zeszłym roku stwierdziliśmy, że zwyczajnie nam się to nie opłaca. Świąteczna atmosfera nie jest warta tych starań i pieniędzy. Pojechaliśmy sobie na tydzień do Portugalii. Cieplej, sympatycznie, a pod względem finansowym – znacznie taniej. A rodzina? Cóż, obrazili się. Ale przynajmniej nie czuję się już jak służąca.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze