Oko w oko, oko za oko...?
MAŁGORZATA SULARCZYK • dawno temuUstalmy jedno: dużo łatwiej patrzyć nawet w najobojętniejsze oczy, doszukując się w nich ziarna złudzenia, niż spojrzeć prosto w oczy prawdzie. Zastanawiam się, co jeszcze musiałoby się wydarzyć w złym związku, żeby wreszcie zedrzeć sobie z oczu łuski i stanąć w obliczu nagiej, mało pociągającej rzeczywistości. Czy człowiek za wszelką cenę woli tkwić w mrzonkach, zamiast pogodzić się z przykrą jawą?
Droga Margolu!
Czytam od dawna Twoje porady — jesteś uczciwa i bezkompromisowa w swoich opiniach, a ja właśnie bardzo potrzebuję zimnego prysznica.
Jestem po rozwodzie, mam syna. Rok temu zaczęłam spotykać się z moim obecnym partnerem. Sprawił, że uwierzyłam w miłość, że świat znowu zaczął kręcić się szybciej. Sielanka trwała jednak krótko. W skrócie wyglądało to tak: przez pierwsze trzy miesiące on przekonywał się do mnie — ja byłam zakochana, on niepewny, czy chce (jak się dużo później od niego dowiedziałam, nie potrafił zapomnieć o swojej poprzedniej dziewczynie). Przebrnęliśmy przez ten nieciekawy okres, po czym zaczęło być cudownie — mówił, że kocha, że jestem kobietą na całe życie, może nawet materiałem na przyszłą żonę…
Lato jednak minęło, przyszła jesień i mój ukochany wylał na mnie wiadro lodowatej wody. Powiedział, że nie wie, czego chce, że problemem jest mój syn, moja przeszłość, że on jest za młody, żeby się ustatkować (ma 29 lat), że owszem, mieszka głównie u mnie, ale nie będzie rezygnować z wynajmowania mieszkania, bo musi mieć świadomość, że jest wolny i niezależny. Mieszkał już wtedy u mnie od pół roku. Postawiłam ultimatum, że albo się decyduje na normalny, uczciwy związek, albo ja tak nie chcę. Niby się zdecydował, zrezygnował z mieszkania, mieszkamy razem, ale niestety sytuacja stawała się coraz gorsza. Powoli przestaliśmy ze sobą rozmawiać, przestał mnie dotykać, przytulać, mówić, że mnie kocha, ostatnio nawet nie chce ze mną sypiać.
Ja jestem na skraju depresji, próbuję z nim rozmawiać, proszę o go, żeby pomógł mi coś zmienić…Odpowiedź jest stale ta sama: „ale ja Cię przecież kocham”. Problem w tym, że chciałabym zobaczyć, że on mnie kocha, a nie tylko słyszeć to od czasu do czasu. Mówię mu o swoich oczekiwaniach, proszę o kwiatek od czasu do czasu, o miłe słowa, takie jak kiedyś — i nie dostaję nic. Jesteśmy ze sobą już prawie półtora roku, z czego rok mieszkamy razem.
Czy ja wymyślam? Czy powinno mi wystarczyć to, że on po prostu jest? Czy moja potrzeba adorowania, zauważania mojej osoby, czułości i troski to tylko kaprysy? Zaznaczam, że on twierdzi, że wina jest po jego stronie, bo byłam najbardziej kochaną dla niego kobietą, jaką miał.Fakt, że próbując „odkupić winy” (to, że rozpadło się moje małżeństwo, było w dużej mierze moją zasługą), starałam się być dla niego „kochana”. Zakochałam się i chciałam uniknąć starych błędów. Zaufałam i uwierzyłam, dając mu siebie „na tacy”. Teraz został tydzień do końca marca, obiecaliśmy sobie, że to będzie ostateczna data — albo decydujemy się być ze sobą, albo on się wyprowadza. Kłócimy się codziennie coraz bardziej, staramy się spędzać ze sobą jak najmniej czasu, jest po prostu coraz gorzej.
Kocham go — co mam zrobić? Z jednej strony wiem, że powinnam to zakończyć, z drugiej nie chcę go stracić.Jak to zrobić, żeby tak strasznie nie bolało?
Pozdrawiam serdecznie,
Agata
***
Droga Agato,
Ustalmy jedno: dużo łatwiej patrzyć nawet w najobojętniejsze oczy, doszukując się w nich ziarna złudzenia, niż spojrzeć prosto w oczy prawdzie. Niekiedy zastanawiam się, co jeszcze musiałoby się wydarzyć w złym związku, żeby wreszcie zedrzeć sobie z oczu łuski i żeby stanąć w obliczu nagiej, mało pociągającej rzeczywistości. Czy człowiek za wszelką cenę woli tkwić w mrzonkach, zamiast pogodzić się z przykrą jawą?
Twój związek nie jest dobry. I niekoniecznie jest to wina wyłącznie niezdecydowanego, nieprzygotowanego na stabilną relację mężczyzny. Przypuszczam, że w tym człowieku zogniskowałaś wszystkie swoje pragnienia dotyczące tego, jak powinien wyglądać partner doskonały, następnie wstawiłaś go w swoje ramki doskonałej wspólnoty, przykrojone w dużej mierze całkowicie przeciwnie do tego, co „położyło” Twoje pierwsze małżeństwo. Ty żyłaś w swojej fikcji (to nareszcie TA miłość), on w swojej (kochamy się, ale jeszcze jestem wolny). Wasza przyszłość zależy w dużej mierze od tego, jak dalece jesteście w stanie wyjść z tych fikcyjnych rzeczywistości i współdziałać na rzecz nowego, zdrowego związku.
Obawiam się, że nie dopuszczasz do siebie możliwości podjęcia jakichś stanowczych kroków, tymczasem nie można wykluczyć, że stan pogorszył się tak bardzo, iż konieczny jest skalpel. Nie można też odsuwać myśli, której się słusznie obawiasz, że niestety czas najwyższy zamknąć drzwi za tamtym rokiem, za tamtym mężczyzną. Niestety, bywa i tak. Pytasz, co zrobić, żeby mniej bolało? Trudno mi cokolwiek podpowiedzieć, bo moja osobista opinia jest taka, ze ból musi się wyboleć do końca, żeby można było powstać zeń oczyszczoną i pójść dalej w życie. Unikanie bólu (także przez podtrzymywanie niejako na siłę nieudanych, omyłkowych relacji, byle nie stanąć wobec samotności i własnego jedynie towarzystwa) – prowadzi najczęściej do takiego nagromadzenia stresu i żalu, że niekontrolowany wybuch tych emocji może zmieść wiele ofiar dookoła: od Twojego obecnego partnera, poprzez Ciebie, na dziecku kończąc.
Niestety, nie masz prawa wobec dziecka na wiązanie się z mężczyzną, który nie akceptuje bezwzględnie faktu, że przejmuje rolę opiekuna, i to opiekuna, który powinien mieć wobec dziecka uczucia przynajmniej bardzo ciepłe i serdeczne. Jeśli ten człowiek nie potrafi zaakceptować Twojego syna i Twojej przeszłości, to oznacza – niestety – że był żałośnie niedojrzały i nieodpowiedzialny, wchodząc w relację z Tobą. Chciał egoistycznie zaspokoić swoją potrzebę pobycia sobie z Tobą przez jakiś (miły) czas, nie bacząc zupełnie ani na targające Tobą emocje, ani na uczucia dziecka, które jak mało kto bywa wyczulone na fałsz i na jego podstawie buduje sobie swój niepewny, wrogi dla siebie świat.
Z uwagi na syna musisz być niezwykle czujna. Nie masz prawa wchodzić w trudne, chwiejne relacje, które nie dają mu stabilizacji emocjonalnej. Jego świat już leży w gruzach, im mniej takich trzęsień ziemi, tym lepiej. Ostrożność… niestety, niepopularna w czasach gdy lansowany jest model realizacji swoich pragnień za wszelką cenę, po trupach. Masz prawo do szczęścia, ale realizuj je, mając na uwadze myśl przewodnią, czy nie skrzywdzisz tym syna. Wystarczy, jak mniemam, na razie spora rezerwa wobec wspólnego zamieszkiwania, zwłaszcza wymuszanego przez ultimatum. To piramidalna pomyłka. Zmuszać kogoś, by postąpił wbrew temu, czego naprawdę chce…? Zanim zdąży się nad tym zastanowić, zanim w samotności przemyśli sobie, co tak naprawdę robi, co ma do stracenia, co do zyskania, czy potrafi unieść odpowiedzialność za siebie, Ciebie i dziecko, z którym nie łączą go żadne więzy?
Nie dałaś szansy na przemyślenie tak naprawdę. „Albo — albo” to żaden wybór. To szantaż. Można mu ulec, ale do czasu, aż złapie się oddech i dystans. Nikt nie lubi nacisków. Sprawę należy w takich sytuacjach stawiać zupełnie inaczej. Trzeba sobie nawzajem dać czas na przemyślenia w kompletnej izolacji jedno od drugiego. Może się okazać, że w pewnej odległości od siebie obydwoje odetchniecie z ulgą i zobaczycie, że tkwiliście w błędzie. Albo przeciwnie, okaże się, że jest na czym budować, coś Was jednak łączy. Podejmując tak trudne decyzje pod jednym dachem, pod ostrzałem spojrzeń: czy już coś widać, czy wiadomo, w bezustannym uniku przed okazaniem negatywnych emocji poddawanych drobiazgowej analizie drugiej osoby, której one żywotnie dotyczą – toż to paranoja. Jakież to warunki do regulowania własnego życia, do zagłębienia się w swoje pragnienia i prawdziwe uczucia…?
Agato, dajcie sobie czas. Dystans. Odejdźcie na chwilę od ścieżek, które zdążyliście sobie wydeptać, i zobaczcie, czy nie kręcicie się w kółko. Ty ponadto daj sobie czas na przemyślenie, co w tej sytuacji czuje i kiedyś może czuć Twoje dziecko. Jaką fundujesz mu przyszłość? Co możesz mu zapewnić, przed czym uchronić, na co narazić? Niestety, zakochanie zakochaniem, wobec swojego syna masz pewne zobowiązania. Lepiej, by widział Cię nieszczęśliwą samotnie niż nieszczęśliwą w związku (kolejnym!). Nie każ sobie przez kolejne lata stawać w charakterze bufora między synem a ojczymem. Jeśli nie ma szans na ich zbliżenie (i od razu wybij sobie z głowy myśl, że jak nad tym tylko trochę popracujesz, to się uda…) - należy solidnie się zastanowić, co jest najważniejsze. I czy aby na pewno jest to Twoje złudne poczucie szczęścia przez kilka godzin dziennie, jeśli panu Twego serca akurat przyjdzie fantazja Cię chwilowo pouwielbiać. Do tego też musisz złapać dystans. Do tych oczekiwań w sprawie miłosnych westchnień. Może on rzeczywiście Cię kocha, ale przytłoczyłaś go dopominaniem się o czułość? (dla jasności, prawdopodobieństwo takiego stanu rzeczy oceniam jak 20:80 wobec prawdopodobieństwa, że się pounosił w chmurach i przyszedł zimny prysznic: „Co ja tu robię z tą dzieciatą rozwódką?”).
Tak czy owak, pod jednym dachem możecie się jedynie zamęczyć, a nie odbudować Wasz związek z niczego. Musicie obydwoje z dala od siebie poszukać jego fundamentów. Może się znajdą?
Rozwagi życzę,
Margola
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze