Boję się ludzi
PAULINA ŚWIGOŃ • dawno temuLęk społeczny dotyczy około 4% populacji. Osoby borykające się z tym problemem bardzo często cierpią jednocześnie na depresję i nerwicę. Unikają tłumów, najczęściej pracują w domu, nie prowadzą życia towarzyskiego, nie wiążą się z innymi ludźmi, są podejrzliwi, nie chcą podejmować żadnych decyzji, nie kochają siebie i są bardzo krytyczni. Czy można dotrzeć do człowieka, który boi się ludzi i nie chce z nimi rozmawiać?
Lęk społeczny dotyczy około 4% populacji. Jako kategoria diagnostyczna termin „fobia społeczna” pojawił się w latach 80-tych w USA. Osoby borykające się z tym problemem bardzo często cierpią jednocześnie na depresję i nerwicę. Unikają tłumów, najczęściej pracują w domu, nie prowadzą życia towarzyskiego, nie wiążą się z innymi ludźmi, są podejrzliwi, nie chcą podejmować żadnych decyzji, nie kochają siebie i są wobec siebie oraz innych bardzo krytyczni. Jak można dotrzeć do człowieka, który boi się ludzi i nie chce z nimi rozmawiać?
Mariola (26 lat, bezrobotna z Chorzowa):
— Jestem jedynaczką i jestem nieszczęśliwa. W przedszkolu nie miałam koleżanek, zawsze byłam na uboczu. W szkole podstawowej, mimo iż chodziłam do klasy ze znanymi mi już dziećmi, traktowana byłam jak wyrzutek. Dorastałam, moje ciało zmieniało się, a ja sobie z tym nie radziłam. Kontakt z rodzicami ograniczał się do zwracania mi uwagi, słyszałam, że jestem beznadziejna, że do niczego się nie nadaję. Miałam rude włosy, byłam otyła, nie przepadałam za innymi dziećmi. Zaraz po szkole wracałam do domu, nie chodziłam do kina, nie byłam zapraszana na przyjęcia urodzinowe (pewnie nawet gdybym była, nie zdecydowałabym się na wyjście z domu). Zawsze wydawało mi się, że jeśli już ktoś ze mną rozmawia, czyni to w celu późniejszego obgadania mnie. Miałam poczucie, że każdy się na mnie gapi, że ludzie się ze mnie nabijają.
W liceum poczułam się trochę lepiej. Może dlatego, że było to nowe środowisko, każdy zaczynał od zera — każdy był nowy, obserwowany. Nie trwało to jednak długo. Z nikim nie potrafiłam znaleźć wspólnego języka. W ławce siedziałam sama, ale było mi z tym dobrze, czułam się bezpieczna. Nie chodziłam na imprezy, nie jeździłam na klasowe wycieczki.
Nienawidziłam siebie, ale bardzo starałam się zmienić. Z wielkim trudem przyszło mi zapisanie się na kurs języka włoskiego w jednej z prywatnych szkół. Ale przełamałam się. To był mój osobisty, wielki sukces. Zajęcia odbywały się w małej grupie, a zatem początkowo bardzo mi to odpowiadało, ale… kiedy przychodziło do wypowiadania się, szczególnie opowiadania o sobie, zaczęły się schody… Zrezygnowałam po 3 miesiącach.
Całymi popołudniami siedziałam w domu, czytałam książki, opychałam się słodyczami, albo po prostu spałam. Z nauką nie miałam wielkich problemów, co także powodowało, że uchodziłam za kujona, a jak wiadomo takich się nie lubi.
Niestety, nie dostałam się na studia dzienne — to był cios. Mój ojciec mówił, że wywali mnie z domu, że jestem beznadziejna, brzydka i gruba. Złożyłam papiery na zaoczne, ale nie czułam się z tym dobrze. Przesiadywałam w domu, moim oknem na świat był telewizor. Czasem zdarzało mi się godzinami gadać przez telefon z jedną ze szkolnych koleżanek. Rozmawiałam z nią dlatego, że nie czułam się od niej gorsza, ona także była samotna, również miała problemy z otworzeniem się na ludzi i do tego od 4 lat wzdychała do faceta, który w ogóle nie zwracał na nią uwagi.
Miłość w końcu „dopadła” i mnie. Marcin — bo tak miał na imię, był starszy ode mnie o 4 lata. Postawny, długowłosy, wiecznie uśmiechnięty mężczyzna. Wszystko było dobrze, do chwili, w której nasze oczy spotkały się i z jego ust padło „cześć”. Myślałam, że umrę. Nie wydusiłam z siebie ani słowa, zrobiłam pewnie durną minę i przyspieszyłam kroku. Z perspektywy czasu wiem, że zachowałam się jak idiotka. Straciłam szansę na być może piękne uczucie.
Do sklepu wychodziłam tuż przed 18-stą, żeby nikogo nie spotkać. Wciąż miałam poczucie, że ktoś za mną idzie, ktoś mnie obserwuje. W końcu przestałam nawet dzwonić do koleżanki, bo uważałam, że ktoś założył podsłuch i nabija się z tematów, jakie poruszamy.
Karolina (27 lat, bezrobotna z Pszczyny):
— Jestem samotna, ale nie z wyboru. Życie nigdy mnie nie rozpieszczało. Moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałam 14 lat. Miałam dwa domy, ale w żadnym nie czułam się dobrze.
Wstydziłam się tego, że jestem z rozbitej rodziny, że mój ojciec prowadzał się z dziwacznymi panienkami, że moja matka wyglądała, jakby miała co najmniej 20 lat mniej — mini spódniczki, wyzywający makijaż. Na siłę próbowała odszukać drugą, wielką miłość, a kończyło się tym, że beczała w poduszkę i o wszystkie swoje niepowodzenia miłosne obwiniała mnie, bo gdyby nie miała na głowie pyskatej smarkuli… Najgorsze było to, że ja faktycznie czułam się winna, że to przeze mnie jest sama. Do tej pory czasem tak mi się wydaje.
Moje unikanie ludzi zaczęło się od nienawiści do mężczyzn właśnie. Unikałam ich jak ognia. Uchodziłam za lesbijkę… potem za dziwaczkę. Kiedy dowiedziałam się, że najbliższa mi osoba — Sabina wymyśliła historyjkę, jakobym się do niej dobierała, mój świat się zawalił. Przestałam ufać ludziom. Zerwałam wszystkie znajomości, wyprowadziłam się do innego miasta, żeby uwolnić się od tych podłych kłamstw, durnych uśmieszków.
Niestety, nie poczułam się ani trochę lepiej. Negatywne doświadczenia spowodowały u mnie trwałą blokadę, przeszywa mnie lęk. Zdałam sobie z tego sprawę, dlatego udałam się do psychologa. Wizyty u niego oceniam jako stratę czasu, poza tym wydawało mi się, że zna on Sabinę… Wiem, że to niedorzeczne, bo niby skąd ma ją znać? Przecież mieszka ponad 170 km stąd. Tak czy inaczej, wydałam kupę kasy, przez ponad pół roku łykałam jakieś tabletki. Ale one mi nie pomogły.
Nienawidzę ludzi, nienawidzę jak ktoś się na mnie patrzy, jak próbuje zagadać. Ludzie to świnie, egoiści. Ponieważ mają nudne życie, próbują się dowartościować. Wyszukują sobie jakiegoś kozła ofiarnego i uprzykrzają mu życie. Nie chcę być ofiarą, ale nie mam sił walczyć.
Dorota (36 lat, mama i gospodyni domowa z Myszkowa):
— Mam męża (nie kocham go, nie mamy wspólnych zainteresowań, nie mamy nawet o czym rozmawiać), każdy dzień mojego życia jest taki sam: wstaję, biorę prysznic, ubieram się, idę do kuchni i zostaję w niej do godziny 13–14. Rano przygotowuję dzieciom śniadanie, mąż zawozi jedno do przedszkola, drugie do szkoły. Sam jedzie do pracy, a ja gotuję obiad.
Nie wiem, jakim cudem wyszłam za mąż, nie wiem, jak doszło do tego, że zostałam matką. Czuję się jak zgnuśniała staruszka, ale wolę życie w mojej kuchni niż wychodzenie z domu i spotykanie wrednych ludzi, którzy tylko patrzą jak skrzywdzić i upokorzyć drugiego człowieka. Wiem, że mam ciężki charakter, ale to taka moja obrona przed światem. Nie lubię ludzi. Denerwuje mnie w nich wszystko: gadulstwo, ironiczne spojrzenia, zarozumialstwo, pomawianie, ich kłamstwa, brak odpowiedzialności, udawanie, wbrew okolicznościom, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, ich niesprawiedliwość, nie lubię też pozerów i cwaniaków. Unikam sytuacji, w której mogę się spotkać z chamstwem. Boję się sytuacji, w której muszę podjąć jakąś decyzję. Nie podejmuję żadnych wyzwań, no może poza tymi kulinarnymi.
Kiedyś byłam nieśmiała, teraz jestem wredna. Wolę być oschła, niż wrażliwa i wylewna, wolę sama kogoś urazić, niż znowu zostać skrzywdzoną, obrażoną, wyśmianą.
Rozmowa z bohaterkami reportażu była przeprowadzana telefonicznie i przez komunikator internetowy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze