W co się bawić?
JUSTYNA • dawno temuWakacje do tej pory kojarzyły mi się z codzienną aktywnością na dworze, od której rodzice ledwo byli w stanie mnie odciągnąć, chociażby po to, aby podać mi obiad. Biegało się od rana do wieczora, z żalem wracając do domu, aby na drugi dzień z wrzaskiem radości znowu popędzić w stronę dzieciaków z podwórka. Moje dziewczynki jednak nienawidzą zabawy i w ogóle nie znoszą jakiejkolwiek aktywności, nie mówiąc już o uprawianiu sportu. Nie mają też prawie żadnych znajomych i ponad wszystko nie cierpią zbyt długo przebywać w swoim towarzystwie!
Siedzieliśmy z Michałem w parku, na pustym placu zabaw i rozmowa zeszła na temat beztroskich lat dzieciństwa. „Podchody”, “gra w klasy”, “dwa ognie…”, i jeszcze „zakładanie klubów w piwnicy”, “berek”, “zabawa w chowanego…” - wymienialiśmy na wyścigi. Wspomnień okazało się być całe mnóstwo. Wakacje do tej pory kojarzyły mi się z codzienną aktywnością na dworze, od której rodzice ledwo byli w stanie mnie odciągnąć, chociażby po to, aby podać mi obiad. Biegało się od rana do wieczora, z żalem wracając do domu, aby na drugi dzień z wrzaskiem radości znowu popędzić w stronę dzieciaków z podwórka.
Czy to tylko my mamy tak archaiczne wspomnienia? Czy takie wakacje wyszły już z mody?
Zajęcia w amerykańskich szkołach skończyły się na początku czerwca, przygotowania do wakacji trwały już jednak od kilku miesięcy. Pani Domu zbierała ulotki i broszurki z propozycjami różnorakich obozów. Słowo "obóz" kojarzyło mi się do tej pory z wyjazdem autokarami na placówkę wypoczynkową, gdzie przez następne dwa tygodnie będzie można się świetnie bawić. Tutaj jednak słowo camp oznacza po prostu kilkugodzinne zajęcia odbywające się z reguły niedaleko miejsca zamieszkania. Po długich dyskusjach i prośbach Pani Domu zdołała namówić Starszą na pięciodniowy kurs taneczny, a Młodszą na półtoragodzinną gimnastykę raz w tygodniu. Na propozycje obozów pływackich, artystycznych, kucharskich i dziesiątków innych dziewczynki odpowiedziały histerią i rykami w stylu: „rujnujesz mi życie” czy „nienawidzisz mnie”… Nie byłam zachwycona, bo dzieciaki innych au pair z okolicy pozapisywano na różne całodniowe zajęcia. I nawet nie chodziło o to, że chciałabym wymigać się od zajmowania się swoimi podopiecznymi. Po prostu myślałam, że przebywając wśród rówieśników, miałyby więcej zabawy.
Trzy miesiące to strasznie długi okres czasu, jeżeli weźmie się pod uwagę, w jakiej atmosferze przebiegały te wakacje. Chwilami myślałam nawet, że nigdy się one nie skończą. Po pierwszym dniu zajęć z tańca Starsza dostała swoich pierwszych w życiu zakwasów. Leżała plackiem na łóżku, jęczała, wrzeszczała i wypominała rodzicom, że to niewątpliwe ich wina. Kolejne poranki przed wyjściem na camp mijały w piekielnej atmosferze wypełnionej awanturami. Każdego wieczoru, kiedy rodzice wracali z pracy, zastawali wszystkich w wisielczych humorach: dzieci tonące we łzach bezdennej rozpaczy, a mnie walczącą z chęcią spakowania walizek i wyniesienia się gdziekolwiek, byle dalej od tego domu wariatów.
Cóż, popełniłam fatalny błąd, zakładając, że dzieci lubią się bawić… Im więcej zajęć – myślałam — tym bardziej będą szczęśliwe. Rzeczywistość okazała się jednak inna. Moje dziewczynki nienawidzą zabawy i w ogóle nie znoszą jakiejkolwiek aktywności, nie mówiąc już o uprawianiu sportu. Nie mają też prawie żadnych znajomych i ponad wszystko nie cierpią zbyt długo przebywać w swoim towarzystwie! Urządzałam wycieczki rowerowe, wypady na rolki, pikniki w parku, spacery, chodziłam na plac zabaw, jeździłam na basen, chodziłam do muzeum, do Zoo i wymyślałam setki innych zajęć, tylko po to, żeby dziewczynki miały udane wakacje. Z czasem jednak coraz bardziej ogarniało mnie zniechęcenie i zaczynałam popadać w depresję. Pod koniec dnia dziewczynki były tak nieszczęśliwe, że wybuchały rykiem na widok wracających rodziców, a z ich ust lał się potok skarg. „Kazała nam jeździć na rowerze!”. “Rolki – o Boże!, to było takie męczące!”. “A w Zoo było dużo ludzi, a dziś było gorąco, a lunch był piętnaście minut później niż zwykle…”.
Po każdym “wylewie” skarg byłam wzywana na poważną rozmowę w celu wyjaśnienia przyczyn złego nastroju dzieci. Prawda była taka, jak już powiedziałam, że każda propozycja zabawy spotykała się z chóralnym wrzaskiem sprzeciwu i narzekania. Na słowo „spacer” Starsza i Młodsza reagowały głęboką histerią. Gdy zabrałam je na plac zabaw, siedziały cały czas w tym samym miejscu, a kiedy udało mi się w końcu doprowadzić do spotkania z ich jedynymi koleżankami, nie minęło chyba dziesięć minut, jak zażądały odwiezienia ich do domu. Po wycieczce do parku wpadły w prawdziwą rozpacz – „Tyle krzaków, gałęzi, patyków, a te KOMARY…!”. Dostałam reprymendę za to, że Starsza ma na skórze trzy ugryzienia po komarach i że nie powinnam ją na to narażać. Po wyprawie na odkryty basen Młodsza była chora przez cały następny tydzień. Kiedy zabrałam je na farmę, gdzie można własnoręcznie zbierać owoce i warzywa, po przejażdżce na przyczepie z sianem obie ryczały wniebogłosy, aż ludzie zatrzymywali się i pytali co się dzieje. A powodem była… słoma, która je “gryzła”, i wyboje na drodze.
Wakacje dobiegają już końca… Całe szczęście, bo moja cierpliwość również jest na wyczerpaniu. Siedzenie w domu to jedyne zajęcie, na które rozkoszne dziewczęta nie narzekają. Kiedy na dworze jest piękna pogoda, kompletną pomyłką jest siedzenie w klimatyzowanych pomieszczeniach i oglądanie telewizji, ale nawet nie próbuję ich o tym przekonywać.
Czasowniki określające dziecko na wakacjach: “biega”, “skacze”, “śmieje się”, “bawi”, “gra”, “śpiewa”… Tak powiedziałabym kiedyś. Teraz przychodzi mi do głowy inny zestaw: “narzeka”, “choruje”, “siedzi” (zwłaszcza przed telewizorem) i, oczywiście, “wrzeszczy”…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze