Porzucony. Winowajca czy ofiara?
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuWydają się tacy biedni i bezradni. Porzuceni przez swych partnerów budzą w nas współczucie. Zazwyczaj bez szczególnego zagłębiania się w temat potrafimy zająć stanowisko i przypiąć łatki „winny” i „ofiara”. Tylko czy porzucony mąż to zawsze naiwniak czy wręcz przeciwnie - podstępny cynik? Czy opuszczenie narzeczonej to tchórzostwo czy może efekt zręcznej manipulacji? Czasem dopiero poznanie racji dwóch stron rzuca światło na konflikt, ukazując jego drugie dno.
Wydają się tacy biedni i bezradni, kiedy próbują uporać się ze sobą i stawiają czoła bolesnej rzeczywistości. Porzuceni przez swych partnerów budzą w nas współczucie. Zazwyczaj bez szczególnego zagłębiania się w temat potrafimy zająć stanowisko i przypiąć łatki „winny” i „ofiara”. Tylko czy porzucony mąż to zawsze naiwniak czy wręcz przeciwnie — podstępny cynik? Czy opuszczenie narzeczonej to tchórzostwo czy może efekt zręcznej manipulacji? Czasem dopiero poznanie racji dwóch stron rzuca światło na konflikt, ukazując jego drugie dno.
Paweł (27 lat, księgowy z Gdańska):
— Moi rodzice zawsze twierdzili, że jestem kimś wyjątkowym, lepszym od innych. Moim zadaniem życiowym było nie wyprowadzać ich z błędu — robiłem wszystko, by w ich oczach być idealnym synem. Nie było to łatwe - nie mogłem grać w piłkę, bo nie byłym wtedy czysty i schludny. Musiałem porzucić marzenia o byciu kimkolwiek innym niż prezes banku, choć szczerze mówiąc wolałbym naprawiać samochody czy prowadzić TIR-a. Nie mogłem się kłócić, złościć i płakać. To była transakcja wiązana: ja byłem pacynką rodziców, oni w zamian dawali mi wszystko, o czym zamarzyłem – od porządnego kieszonkowego, przez motocykl, po zapierające dech w piersiach wakacje.
Kasię poznałem w dyskotece, zaczarowała mnie — była piękna i taka… prawdziwa: czuła, mądra i wrażliwa. Zakochaliśmy się w sobie do szaleństwa, po kilku miesiącach pobraliśmy, a na świat przyszła Patrycja, niedługo po niej Kuba. Układało nam się dobrze, dopóki mieszkaliśmy daleko od rodziców – studiowaliśmy w stolicy. Moja żona wprawdzie szybko pożegnała się z edukacją i poświęciła się wychowywaniu dzieci, ale ja w tym czasie pełną parą zgłębiałem tajniki bankowości. Zaraz po mojej obronie wróciliśmy na wybrzeże, do pięknego domu, który kupili dla nas moi rodzice. I wtedy się zaczęło.
Mój ojciec otwarcie atakował Kasię, mówiąc, że jest leniwa, mało ambitna i wygodnicka. Matka po cichu knuła, sącząc mi jad do ucha, czule się przy tym do synowej uśmiechając. Babcia moją żonę wciąż krytykowała – że nie radzi sobie z dziećmi, że mało sprząta i słabo gotuje, a siostra i brat prowokowali ją, podważając matczyny autorytet w oczach dzieci. Na początku nie widziałem tego, denerwowałem się, że Kasia histeryzuje, nie potrafi się odnaleźć w nowej sytuacji, że z czystej złośliwości oszczerstwami szkaluje moją rodzinę. Kiedy się zorientowałem, że oni ją faktycznie krzywdzą, a wszystko to, co Kasia mówi, jest prawdą — było za późno. Zdążyło się popsuć między nami, nie umieliśmy już dojść do porozumienia. Wciąż się kłóciliśmy, ona zamknęła się w sobie, a ja wciąż chodziłem poirytowany i łatwo wybuchałem.
Byłem bardzo przykry i niesprawiedliwy, szalałem, jak pies spuszczony ze smyczy – uwalniałem wszelkie negatywne emocje, które kumulowały się we mnie chyba od dzieciństwa. Przestraszyłem się dopiero wtedy, gdy poniosło mnie tak, że chciałem ją uderzyć.
Pogubiłem się. Z jednej strony wiedziałem, że robię źle, z drugiej patrzyłem na nią oczami rodziców i naprawdę nie umiałem z tym walczyć. Uświadomiłem sobie, że nie dość, że nie kocham tej kobiety, to nie lubię jej i nie szanuję. Dzieci też mam dość – trudno mi zrozumieć te pobudzone i roszczeniowe istoty. Każdego wieczora, kiedy wszyscy szli spać, ja przy alkoholu zastanawiałem się, jak mogłem tak spartolić sobie życie. Nienawidziłem go, nie o takim scenariuszu marzyłem. Miałem być kimś, gościem, panem swego życia – tymczasem byłem zaharowanym trybikiem jakiejś szalonej maszyny. Było coraz gorzej, a ja asekurancko opowiadałem o wszystkim rodzinie, przeinaczając i interpretując wydarzenia na swój sposób, na swoją korzyść.
Szło gładko, w ich oczach stałem się ofiarą, biednym Pawełkiem, którego trzeba wspierać i chronić. Kasia nie wytrzymała tej masowej wrogości – któregoś dnia spakowała walizki i wraz z dzieciakami wyprowadziła się do swoich rodziców. Szczerze mówiąc odetchnąłem z ulgą. Po cichu ją podziwiam, ja nie miałbym ani tyle odwagi, ani energii, by stawić czoła sytuacji i… mojej rodzinie. Zostałem sam w wytwornym, cichym i pustym domu. Owszem, czasem brakuje mi radosnego krzątania się Kasi i zwariowanych zabaw dzieciaków, ale szybko się z tych tęsknot otrząsam. Mam to, czego chciałem – święty spokój i wolność.
Na zewnątrz chodzę z miną zbitego psa, ale w duchu cieszę się, że jest, jak jest. Jestem zimnym draniem, beznadziejnym mężem, wyrodnym ojcem i życiowym tchórzem, ale o tym wiem tylko ja i moja żona. Zdecydowanie zaś nie jestem głupi i nikomu nie dam przypiąć sobie łaty — ani znajomym, ani sędzi podczas rozprawy rozwodowej (która jest w toku). Jestem porzuconym, zagubionym mężem — i tego się trzymam.
Monika (30 lat, nauczycielka z Warszawy):
— Z Mariuszem byłam cztery lata, kończyliśmy studia i za kilka miesięcy mieliśmy się pobrać. Suknia ślubna był już kupiona, wszelkie terminy zaklepane, a rodzinie udzielił się nastrój radosnego oczekiwania na wielkie wesele.
Moje życie było spokojne, przewidywalne i wydawało mi się satysfakcjonujące. Któregoś dnia przypadkiem spotkałam mojego chłopaka z liceum – poszliśmy na kawę. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, Andrzej opowiadał mi o swoim życiu, planach i marzeniach. Słuchałam go z wielką przyjemnością, bo tyle było w nim entuzjazmu i pasji. Uświadomiłam sobie wówczas, że ja nie mam ani planów, ani marzeń, ani żadnych oczekiwań. Byłam dwudziestoparoletnią staruszką — wypaloną, szarą i smutną, żyjącą w trybie wyłącznie teraźniejszym. Nie było w moim sercu ani radości, ani niczego, co by porażało optymizmem. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie jestem szczęśliwa i że jeśli czegoś z tym nie zrobię, to przegram życie.
To, co dotychczas mnie bawiło – gotowanie, sprzątanie, pranie i zabawa w dom – zaczęło irytować. Zabolała świadomość, że choć jestem z kimś, to jednak jakby obok niego. Dostrzegłam, że tkwię w monotonnym związku z nudnym człowiekiem, dla którego życiowy cel stanowi zaspokojenie podstawowych potrzeb, czyli krótko mówiąc „nażreć się i…”. Czułam się, jakbym dostała obuchem w głowę. Chciałam zerwać te zaręczyny, uciec, wykrzyczeć swój ból – zrobić cokolwiek. Ostudziła mnie mama, mówiąc, że wierzy w moją uczciwość i przyzwoitość. A ja byłam i przyzwoita, i uczciwa, i dobra – w myśl tego nie mogłam swoim widzimisię zrewolucjonizować życia Mariusza i naszych rodzin.
Zamknęłam się w sobie, porzucając świat realny na rzecz życia wirtualnego. Oddawałam się grom strategicznym, w których coś ode mnie zależało, traciłam czas, hipnotyzując się układaniem pasjansa, a w „Simsach” kreowałam idealną dla siebie rzeczywistość. Byłam, a jakby mnie nie było – wpadłam w czarną dziurę depresji, papierosów i piwa. Kiedy na chwilę włączałam się do życia, roztaczałam przed narzeczonym czarne wizje i mroczne scenariusze: trudności ze znalezieniem pracy, wrzeszczące dzieci, ogromny kredyt na mieszkanie, który czeka na nas za rogiem. Instynktownie robiłam wszystko, by zepchnąć „nas” ku przepaści. Nie myślałam wtedy o tym jak o manipulacji, że podświadomie kręcę na nas bat, chociaż wiedziałam, że Mariusz najbardziej na świecie boi się odpowiedzialności i dorosłości.
Po trzech miesiącach mój mężczyzna spakował się i wyruszył na samotny weekend do rodziców, żeby spokojnie wszystko przemyśleć. Jeszcze tego samego wieczora przez telefon dowiedziałam się, że Mariusz mnie nie kocha, „my” to pomyłka i ułuda, a ślubu nie będzie. Znaczy — zostawił mnie, swoją oddaną, przyzwoitą i uczciwą narzeczoną. Wszyscy bardzo mi współczuli, martwili się o mnie, pocieszali i próbowali pomóc. Płakałam, owszem, trudno było mi się pozbierać, ale byłam spokojna i szczęśliwa – wiedziałam, że oto mam swoje pięć minut i drugą szansę na dobre życie. Wywalczyłam dla siebie piękniejszą przyszłość – w białych rękawiczkach, bezkrwawo, bez rysy na honorze.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze