Rodzice powinni pomagać dorosłym dzieciom?
MARTA KOWALIK • dawno temuWraz z ukończeniem osiemnastego roku życia stajemy się dorośli. To w teorii. Tak naprawdę jednak większość z nas w czasie studiów i później korzysta z rodzicielskiej pomocy. Jedni mieszkają z rodzicami, inni są wspomagani finansowo. Niektórym babcia zastępuje nianię dla dzieci. Gdzie jest granica? I czy ta pomoc to obowiązek?
W polskiej kulturze istnieje przyzwolenie na bardzo długie korzystanie z pomocy rodziny i późne usamodzielnianie się. Ma to oczywiście związek z sytuacją na rynku pracy i problemami z kupnem lub wynajmem mieszkania. Zanim młody Polak zdobędzie etat i jakieś lokum, często przestaje być młody. Dlatego niektórym pomoc starszego pokolenia wydaje się niezbędna. Tak usprawiedliwia się Hania, trzydziestoletnia urzędniczka:
— Rodzice nam pomagają, bo inaczej nie mielibyśmy zwyczajnie gdzie mieszkać. Dlatego oddali nam piętro swojego domu. Mieszkamy tam z dwiema córeczkami. Czy to takie dziwne? Dla mnie to było naturalne. Mój mąż uważa, że nie powinniśmy byli w ten sposób się od nich uzależniać. Teraz, gdy tylko są jakieś konflikty, słyszymy, że nie jesteśmy u siebie. To jest zawsze ostatni argument. No i rzeczywiście: nie jesteśmy, więc w końcu ustępujemy. Ale myślę, że więcej na tym zyskujemy, niż tracimy. Mama pilnuje mi też dzieci, bo jest już na emeryturze. Ma dużo czasu, a jest jeszcze dość młoda.
Myślę, że to naturalne. Sama też będę pomagać. Mam nadzieję, że do tego czasu sytuacja w Polsce się poprawi i nie będzie na przykład tak źle z mieszkaniami. Nie jesteśmy jacyś niewydolni. Większość koleżanek ma podobną sytuację. Czyli co: całe pokolenie jest niewydolne?
Sami pomagający rodzice mają w związku z tym mieszane uczucia. Irena jest koło sześćdziesiątki, ma dwie córki i syna. Wraz z mężem wykształcili dzieci, kupili każdemu po małym mieszkaniu. Dość? Zdaniem jej dzieci to nie jest wystarczająca pomoc. Irena opowiada:
— Moi rodzice mnie nauczyli, że rodzina ma się wspierać. Bardzo mi pomogli, gdy byłam młoda, więc tak samo chciałam traktować swoje dzieci. Ale ta ich młodość jakoś się przedłuża. Za moich czasów dwudziestolatek miał już stałą pracę i był ustabilizowany życiowo. Teraz to się wszystko zmieniło. Moim zdaniem na gorsze.
To, że będę utrzymywać dzieci na studiach, było oczywiste. Mąż też tak uważał. Najważniejsze jest wykształcenie – mówił. To miał być kapitał, który pozwoli im dać sobie w życiu radę. Ale moje dzieci są już koło trzydziestki, a wciąż nie są samodzielne. Syn nie ma stałej pracy, tylko ciągle jakieś zlecenia. Między nimi są czasami miesięczne przerwy. Jedna córka jest na macierzyńskim i powtarza, że muszę zaopiekować się wnuczką, żeby mogła wrócić do pracy. Druga też planuje mnie tak uszczęśliwić. Naprawdę chętnie bym im pomogła, ale nie na cały etat. Musiałabym przejść na emeryturę, a jak wtedy pomagać finansowo synowi? Mąż nie żyje, a moja emerytura nie będzie wysoka. Zawsze ktoś będzie niezadowolony.
Szczerze mówiąc, żałuję, że przyzwyczaiłam dzieci do pomocy. W moim wieku człowiek chciałby już trochę odpocząć i mieć wsparcie w dzieciach. A ja raczej zastanawiam się, czy dobrze swoje wychowałam? Może trzeba było po osiemnastce wyrzucić je z domu i życzyć powodzenia?
Takim puszczonym na głęboką wodę dzieckiem był Filip, dwudziestoośmiolatek z Warszawy. Ponieważ nie dostał się na dzienne studia, rodzice postanowili, że powinien sobie radzić sam. I poradził sobie, choć nadal ma do nich żal:
— Byłem na zaocznej ekonomii i pracowałem w pubie. Najpierw jako taki przynieś-wynieś-pozamiataj, potem awansowałem. Dzisiaj mam własny pub, mimo młodego wieku. Czyli niby wszystko pięknie. Poradziłem sobie. Ale do rodziców mam żal. Uważam, że postąpili nie w porządku. Wywalili mnie z domu i odmówili pomocy, bo zabrakło mi – dosłownie – jednego punktu, żeby dostać się na dzienne studia w SGH. Uznali, że za mało się uczyłem. A ja tylko nie byłem jakimś mózgowcem i nie udało mi się pokonać jedenastu kandydatów na miejsce.
Polska to nie Szwecja, gdzie młodzi ludzie po maturze pracując kilka godzin dziennie mogą wynająć mieszkanie z kolegami na spółkę. Ja pracowałem po kilkanaście, a i tak na początku miałem tylko pół pokoju. Dopiero po dwóch latach zamieszkałem sam na jedenastu metrach kwadratowych. Rodzice nie byli zainteresowani tym, jak mi idzie. Uważali moje studia za gorsze niż takie „normalne” w trybie stacjonarnym, więc nie mogłem liczyć nie tylko na pomoc, ale i na dobre słowo. Teraz niby są zadowoleni, że tak dobrze mi poszło. Stosunki nam się polepszyły, ale ja mam cały czas żal. Jakoś nie potrafię im zapomnieć tego, jak mnie potraktowali. Uważam, że zasługiwałem chociaż na minimalną pomoc.
Jak sądzicie? Czy rodzice mają obowiązek pomagać dorosłym dzieciom?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze