Bajka o rycerzu w białym jeepie, zabłąkanych księżniczkach i kołku w płocie
MAGDALENA LITTERER • dawno temuRefleksje na temat dziewiczej natury i... męskiej natury.
Moja przyjaciółka Patrycja zaprosiła mnie na weekend do mazurskiego domku swojegochłopaka A., z czego nie omieszkałam skorzystać. Czar tego miejsca o każdej porze rokujest nieprzeparty, a teraz ta malowniczo zasypana śniegiem mazurska wieś jest wcieleniemŚwiata z rosyjskiej bajki. Domek A. ma stale otwarte podwoje dla krewnych i znajomych.Z gościnności A. stale korzystają jego przyjaciele, traktując domek jako miejsce wypadowe na polowania.
Tym razem zastaliśmy tam trzech młodych myśliwych dokonujących jakiś zabiegów na martwymciele dzika, ale nie wiem dokładnie jakich, bo uciekłam szybko przed tym mierzwiącymwidokiem "rozparcelowywania" ofiary przez drapieżnika.
Następnego dnia o świcie chłopcy poszli znów na polowanie, a ja z Patrycją wygrzebałyśmy sięo 11-tej na spacer po lesie. Maszerując równolegle po śladach traktora, unikałyśmy przez jakiśczas przemoczenia butów w śniegu i tylko od czasu do czasu zbaczałyśmy z bezpiecznej trasywytyczonej przez szerokie opony maszyny rolniczej, żeby przyjrzeć się dokładniej śladom pozostawionym przez sarenki, zające i dziki (co do trafności rozpoznania śladów sarenekmiałyśmy najwięcej pewności), lub też by wdrapać się na nie używaną i trochę chwiejną w moimodczuciu ambonę myśliwską.
Szłyśmy ramię w ramię już dobrą godzinę i ciągle nie mogłyśmy nasycić się pięknem przyrody.Idąc tak i wpatrując się zachłannie na boki w zaspy i obciążone śnieżnymi czapami gałęzie świerków,czułam, że tak jak ja pragnęłam w jakikolwiek sposób, nawet nie umiałabym powiedzieć w jaki,stopić się z naturą, wchłonąć jej czystość i piękno, tak on stała niewzruszona, niema i zamkniętaprzed nami murem strzelistych sosen.
Maszerując, zastanawiałam się, dlaczego tak jest, że wytworami kultury, a więc filmem, muzyką, literaturą — mimo że są to rzeczy niematerialne — można się nasycić, a z przyrodą jest inaczej.Może dlatego, że przyroda jest piękna, ale nie dla nas, nie my jesteśmy adresatami jej uroków,Natura nie przymila się, pozostaje hermetyczna. Pozwala się podziwiać, ale nie wykonuje żadnegogestu w stronę ludzi.
Obu nam krążyła po głowie podobna myśl, ale to Patrycja postanowiła wprowadzić ją w czyn.Ona jedna z nas dwóch ma odwagę realizować te absurdalne pragnienia, które po krótkimzastanowieniu każdy rozsądny człowiek odrzuca, nie dlatego, że są absurdalne, lecz dlatego,że ich nie pragnie dość, bowiem te zachcianki kosztują zbyt dużo i osiąga się je kosztemważniejszych, nawet egzystencjalnych potrzeb. Namówiła mnie, żebyśmy wracały na skrótyjakąś boczną ścieżką i z początku uległam jej. Pokonałyśmy już całkiem spory dystans,gdy dotarło do mnie, że mam przed sobą kilka rozchodzących się na boki możliwych dróg,z których każda mogła równie dobrze być naturalnym prześwitem między drzewami,a nie żadną wytyczoną ludzką ręką (a raczej piłą) trasą. Podzieliłam się z Patrycją swoimspostrzeżeniem, dodając, że podłoże tej ścieżki wygląda, jakby przeorały je dziki, a sądzącpo nietkniętym śniegu, nawet one ostatnio się tu nie zapuszczały. Ten argument nie podziałał.
Zgubienie się w jednym z największych kompleksów leśnych w Polsce, nie mówiąc już o tym,że całkiem imponującym w skali europejskiej, na pewno ułatwiłoby nam nasycenie się pięknemzimy w lesie, aż do pełnej integracji (mam na myśli przeniesienie się do krainy wiecznych łowówkaretą królowej śniegu), do czego postanowiłam nie dopuścić, czyli samej wrócić bez dalszychdyskusji na bezpieczną drogę. Wiedziałam, że Patrycja pójdzie za mną. Jej nie straszne największeryzyko, ale w towarzystwie — w pojedynkę nie byłaby to żadna zabawa, więc chcąc nie chcącpodążyła z mną.
Gdy po pół godzinnym przedzieraniu się przez "ścieżkę" znalazłyśmy się z powrotemna głównej drodze, Patrycja poprosiła mnie, żebyśmy nie wracały tą samą trasą,tylko poszły na około tą dużą drogą i, jeżeli będziemy się jej trzymać, to się na pewno niezgubimy. Szłyśmy więc długo przed siebie drogą bielszą niż droga mleczna. Gdy z lasu wyszłyśmyna wietrzne pole, poczułam ból w stawach, który jeszcze wzmagało przeszywające zimno wiatru.Do tego doprowadza taki tryb życia, że się nawet podwożę te 600 metrów, jakie mam z domu do metra- pomyślałam na głos. Z Patrycją było znacznie lepiej, ale też już zaczęła tęsknić do fotelaprzed kominkiem. Wydawało mi się, że ostatkiem sił dobrnęłam do jakiejś wsi, gdzie stałonie więcej niż 10 chałup, z czego ze 3 były opustoszałe. Jak głodne wilki gapiłyśmy sięna dwa konie stające na podwórku jedynego większego gospodarstwa w tej wiosce oddalonejod granicy litewskiej o jakieś 5 kilometrów. I znów zaświtała nam w głowie myśl i znowutylko Patrycja zdobyła się na to, by ją wypowiedzieć — chodź ukradniemy te konie.Brawurowość tego pomysłu poprawiła nasze humory, ale nie odważyłyśmy się nawet zagadaćdo mijającego nas gospodarza.
Pokonując z uporem naszą drogę powrotną Patrycja — instruktorka jazdy konnej,opowiadała mi jak to kiedyś też się wybrała z naszym wspólnym kolegą na taki długi spacer,z którego nie mieli siły wrócić i że wtedy ten kolega powiedział, że są takie wściekłe konie,na które by nigdy nie wsiadł, ale teraz by już dosiadł każdego. I tak doszłyśmy do odkrycia- objawiała mi mechanizmy napędzające cywilizację ziemską — że ludzie, których straszniebolały nogi, tak jak nas, ujeździli konie.
Potem znalazłyśmy się na jakiejś szerokiej drodze pomiędzy polami, z której silny, ciągnącyod pól wiatr zwiał cały śnieg, co miało tą zaletę, że nie moczyły nam się buty. Podczas naszegodesperackiego marszu przez lodową pustynię minął nas jeden samochód — rozklekotany mały fiatnabity po sufit 5-osobową rodziną i 3 sarenki widziane z trochę większego dystansu. Po ponad godziniedotarłyśmy do drogowskazu, który oznajmiał nam, że do naszego domku pozostało 4 kilometry.
Już dawno żadne słowo pisane nie wzbudziło we mnie tyle sił i wiary. Skręciłyśmy więcw boczną drogę zasypaną świeżym śniegiem i brnęłyśmy dzielnie do domu. W połowie drogi,mijając ambonę myśliwską Patrycja, oznajmiła, że już wie, gdzie jesteśmy, bo poznaje tęambonę nazywaną powszechnie "telefoniczną" - z niej jedynej w okolicy można złapać sygnałwszystkich operatorów sieci komórkowych. Słowom Patrycji zawtórował dzwonek jej komórki.Dzwonił jeden z gości A., żeby się zapytać gdzie jesteśmy, bo A. jeździ po lesie i nas szuka."Jak skręcisz w lewo przy wyjeździe z domu i będziesz jechał cały czas prosto, to za około2 kilometry nas znajdziesz" - powiedziała do telefonu Patrycja dodając, że już ledwo idziemy,w butach nam chlupie, a co gorsza przemarzłyśmy na wietrze do szpiku kości."Powtórzę A., jak wróci" - odparł kolega myśliwy. Obie strasznie się wściekłyśmy, a potem ja natchniona niczym prorok czy Wernyhora zaczęłam na głos cytować, z koniecznymi zmianami, wers z bajki "O kołku w płocie" Lucyny Krzemienieckiej:
"Rozpłakała się Magdalena rzewnymi łzami, aż się rozległo za oknami i powiedziała: już chyba ten kołek, co tam w płocie stoi, bardziej mi dopomoże niż mężczyźni moi."
Zaimka dzierżawczego "moi" z niechęcią musiałam użyć, bo inaczej by się nie rymowało…
Jeśli nie siłą naszych nóg, to chociaż godnością osobistą się dowleczemy do domu — oświadczyłaz kolei Patrycja. I wtedy stał się cud, chociaż niebo się nie rozstąpiło — błysnął nam światłamiz oddali gniady jeep A.
Na miejscu przed chatką stały 3 auta nieskorych do pomocy myśliwych.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze