Dom niejedno ma imię
CEGŁA • dawno temuZdałam sobie sprawę, że zatruwamy sobie życie duperelkami, podczas gdy można poświęcić ten czas na rzeczy naprawdę ważne. Mam wrażenie, że zbyt często skupiamy się na drobiazgach: krzywo spojrzał, nie dał kwiatków, nie odpowiedział na SMS-a, nie pozmywał naczyń – na pewno mnie już nie kocha. Jak się człowiek przebije przez gęstą sieć drobiazgów, zobaczy prawdziwą osobę: jej wartości, ideały, postępowanie, zalety, marzenia. Nie sprowadzajmy szczęścia do czystych firanek, bo obrażamy w ten sposób własną inteligencję.
Kochana Cegło!
Mam 24 lata. Poza mną moi rodzice wychowali jeszcze 3 mężczyzn – moich starszych braci. Obserwując ich z pozycji coraz większej dziewczynki, nastolatki, potem już kobiety, doszłam do swoich przemyśleń i wniosków, którymi chciałabym się podzielić w ramach wojny płci, jaką my, dziewczyny, prowadzimy z facetami, a oni z nami. Nie zawsze potrzebnie, a prawie zawsze zatruwa to radość życia.
Osobiście wydaje mi się, że człowieka można w dzieciństwie tak czy inaczej ukształtować, stworzyć ogólny zarys tej osoby. Potem jednak bardzo trudno go zmienić – wszystko jedno, czy to będzie on czy ona, płeć nie ma tu większego znaczenia. Człowiek idzie własną drogą, zdobywa doświadczenia i wyrabia sobie poglądy samodzielnie, a potem – cóż, jest taki, a nie inny. Naprawdę trudno go zmienić i zastanawiam się nawet, czy ma to sens.
Moi braci na przykład są ludźmi tak różnymi, tak rozmaicie układają im się sprawy sercowe, że aż trudno ich zaliczyć do osób spokrewnionych, nawet po dłuższej rozmowie. Z tego samego powodu nie mogę ich nazwać moimi wzorcami męskości. Jeden wzorzec po prostu nie istnieje!
Nie przeczę, kilka razy w życiu już popłakiwałam przez chłopaka. Nie zniechęciłam się jednak. Ja też odchodziłam i może wtedy ktoś płakał przeze mnie? Teraz sytuacja w miarę się ustabilizowała, choć z boku może wyglądać śmiesznie, a dla niektórych być wręcz nie do przyjęcia. Z moim narzeczonym mieszkam na tyle dawno, że przypomina to małżeństwo. Kiedyś skakaliśmy sobie do oczu, dziś pękamy ze śmiechu w sytuacjach konfliktowych i staramy się kilka godzin dziennie spędzać osobno, nawet w weekendy – tak tylko, żeby ochłonąć z faktu, że jesteśmy tak strasznie różni… Dziś i tak o wiele mniej, niż kiedyś, bo się ponaginaliśmy do siebie tu i ówdzie. Nie sądzę, żeby w rzeczach szczególnie istotnych. I ja już wiem, rozumiem, że jeśli chcemy być razem – wiele rzeczy musi zostać tak, jak jest. My musimy pozostać sobą, nie tocząc wojen.
Na początku było śmiesznie. Żywicielem „rodziny” był Wojtaś, bo ja poważnie chorowałam, rzuciłam studia, łaziłam po szpitalach i nie mogłam pozostać dłużej w żadnej pracy. Gotowałam obiady, sprzątałam itepe, żeby go odciążyć. Niestety, dla Niego to było normalne (tego między innymi oczekiwał od „partnerki”), dla mnie – mocno wkurzające, ponieważ nie zostałam wychowana w tradycyjnym duchu i zawsze wolałabym przeczytać 3-tomową książkę, niż odkurzyć, uprać i upiec. Teoretycznie można powiedzieć, że oboje żywiliśmy głęboką niechęć do prac domowych, ktoś jednak musiał to robić, a na gosposię nas nie stać. Rolę dorywczej kury domowej starałam się grać z humorem, dopóki mój ukochany nie przegiął podczas jednego z moich dłuższych pobytów w szpitalu.
Po pierwsze, Wojtaś nie prał, twierdząc, że nie potrafi uruchomić pralki. Zawoził rzeczy autem do moich rodziców, zjadał tam obiad i zabierał „mokre” do domu. Wieszał byle gdzie – na kaloryferach, oparciach krzeseł, nawet na brzegu wanny. Suche rzeczy wrzucał na oślep do malutkiego pokoiku, gdzie stoi deska do prasowania… Przez 3 tygodnie zebrał się z tego Mount Everest na podłodze. Kiedy Wojtaś potrzebował koszuli do pracy lub czystych skarpet – wstępował do sklepu i kupował nowe! Pomimo że moje chorowanie i bezrobocie sprawiało w tamtym okresie, że przędliśmy raczej cienko. Podobnie było z odżywianiem się. Wojtaś oznajmił mi skruszony w szpitalu, że On kupować jedzenia nie będzie, bo i tak się zepsuje, o gotowaniu nie mam mowy. No i znów przepłacał, żywiąc się wyłącznie na mieście lub zamawiając pizze do domu… Motywował to również tym, że nie lubi zmywać, bo talerze złośliwie wyślizgują Mu się z rąk i się tłuką, a Jego to denerwuje. Co do pieniędzy, uspokajał mnie, że panuje nad sytuacją, najwyżej zrezygnujemy na chwilę z jakichś poważniejszych planów.
Piszę Ci o tym wszystkim dlatego, byś wiedziała, że ja nie mam zasadniczo pretensji do nikogo. Ani do mojego Wojtasia, ani na przykład do Jego mamy – że Go rozpieściła, nie nauczyła czy cokolwiek. Mnie moja mama też nie nauczyła miłości do garów i tak jest według mnie ok.
Do czego zmierzam: w końcu wyzdrowiałam, Cegło, odpukać, wróciłam z sanatorium, spojrzałam na sajgon w naszym mieszkanku i pomyślałam sobie: pal sześć, po co tylko JA mam się tym denerwować, skoro w głębi duszy doskonale rozumiem lenistwo Wojtasia – ja też nie mam ochoty nawet palcem kiwnąć w kwestii tego bałaganu, który za 2 dni i tak powróci, takie jest prawo egzystencji.
Gdy tylko to sobie wytłumaczyłam – poszło jak z płatka. Ustaliłam z Wojtasiem, co które z nas lubi robić, co może łaskawie zrobić, a do czego się nie dotknie za żadne skarby świata. Orzekliśmy, że żadne z nas się nie zmieni, ani nie zamierza się zmuszać do tego, co w sumie nieistotne. Początkowo wyszło na to, że powinniśmy zamieszkać osobno, bo wtedy będzie nam łatwiej żyć ze swoimi wadami i nie irytować się wadami drugiej strony. Potem jednak stwierdziliśmy, że to samo da się zrealizować na wspólnej powierzchni, pod warunkiem, że uwierzymy w swój układ i będziemy konsekwentnie go bronić – także przed znajomymi i rodziną, gdyby próbowali nasz styl życia krytykować… Zresztą, jak dotąd to się nie zdarzyło.
Teraz jest dobrze i uczciwie. Większość rzeczy robimy spontanicznie – oczywiście, informując się nawzajem o swoich planach, o swoich „tak” i „niechętnie”. Oboje nie jemy śniadań, więc w ciągu dnia każde robi w tej kwestii to, co chce. Jeśli zejdziemy się wieczorem w domu i poczujemy głód, idziemy razem do nocnych delikatesów pod domem i robimy „eksperyment” z daniem jednogarnkowym: na przykład kasza gryczana błyskawiczna z wędzonymi szprotkami i warzywami z patelni. Nie celebrujemy też weekendów – jest tyle fajnych rzeczy do zrobienia zamiast stania przy kuchni czy utyskiwania nad zlewem. Ja spotykam się z braćmi na rower, Wojtaś w tym czasie siedzi z nosem w komputerze. Nie umieramy z głodu, a rachunki za gaz są mikroskopijne. No i odkąd Wojtaś przeniósł się z banku do agencji reklamowej, nie potrzebuje już nosić uprasowanych ubrań.
W ciągu ostatniego roku zdałam sobie sprawę, że zatruwamy sobie życie duperelkami, podczas gdy można przecież poświęcić ten czas na rzeczy naprawdę ważne. Na przykład, włączyć się do walki o to, by kobieta nie dostawała mniejszej pensji niż mężczyzna za identyczną pracę! Mam wrażenie, że my, dziewczyny, zbyt często skupiamy się na drobiazgach: krzywo spojrzał, nie dał kwiatków, nie odpowiedział na SMS-a, koresponduje w necie z jakąś laską z Allegro, nie pozmywał naczyń – na pewno mnie już nie kocha. A jak się człowiek przebije przez gęstą sieć tych drobiazgów, to dopiero zobaczy prawdziwą osobę: jej wartości, ideały, postępowanie, zalety, marzenia. Nie sprowadzajmy naszego szczęścia do czystych firanek, bo obrażamy w ten sposób własną inteligencję.
Myślisz, że jestem zbyt liberalna?
Lida
***
Kochano Lido!
Bardzo ciekawie opisałaś ewolucję swojego związku z chłopakiem. Najciekawsze zaś jest to, że zamiast Go oskarżać czy skreślać, zajęłaś się bardziej ogólnymi przemyśleniami: skąd się taki a nie inny wziął? Czy Jego cechy, które mnie denerwują, oznaczają, że On jest złym człowiekiem? I czy ja jestem od Niego lepsza – a niby dlaczego?
To nie jest z Twojej strony przesadny liberalizm – a nawet gdyby, czy to dla Ciebie obelżywe słowo? Chyba nie, żyjemy podobno w wolnym kraju i nie każdy musi być konserwatywny. Jesteś po prostu tolerancyjna, ciekawa świata, otwarta na bogactwo i różnorodność, tkwiące w ludziach – może masz to w genach, a może nauczyłaś się tego w swojej wielodzietnej rodzinie, to teraz nieważne. Umiejętność odróżnienia rzeczy ważnych od błahych to wielki dar i Ty go masz, dlatego bycie szczęśliwą przychodzi Ci dużo łatwiej niż wielu moim korespondentkom. Aby wypracować takie podejście, niekoniecznie trzeba samych pozytywnych doświadczeń, jak sama piszesz. Czasem ten specyficzny luz bywa wrodzony, czasem ogarnia nas na przekór porażkom.
Moje ogólne poglądy znasz, jeśli czytujesz naszą „rubrykę”, świat byłby bardzo nudny, gdyby było w nim miejsce wyłącznie dla rodzin 2+2+pies, z obowiązkowym, kupionym na kredyt, dwumetrowym stołem w jadalni, który „łączy ludzi”, nieskazitelną łazienką i śnieżnobiałymi zgryzami wszystkich domowników. To tylko jeden z modeli życia – fajny dla tych, którym to pasuje, i jak każdy model, pełen uproszczeń, a pozbawiony niuansów. Tymczasem, form i sposobów wspólnego bytowania, wspomagania się, bliskości jest nieskończenie wiele – jak nieskończenie wiele jest określeń na to, co najprościej nazwać „miłością”. Nie ma jednak modelu uniwersalnego, dobrego dla wszystkich. Wygrani są Ci, którzy mają odwagę sprzeciwić się konwenansom i poszukać swojego szczęścia na własna rękę, realizując swoje potrzeby i nie zadając gwałtu swojej (ani partnera) naturze.
Wam się to udało – brawo! Na dodatek zauważasz coś więcej poza własnymi problemami i własnym, jak to się mówi, nosem, a to bardzo ważne. Widzę Cię w niedalekiej przyszłości pośród ludzi, którzy robią coś konkretnego, np. dla zmiany mentalności społeczeństwa, nie tylko dla siebie.
Trzymam kciuki za Twój zapał.
Cegła
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze