Chcę żyć dla siebie!
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuDziś wiele się mówi o zdrowym egoizmie, asertywności i poczuciu szczęścia. Podkreśla się, jak ważne jest, by żyć w zgodzie ze sobą i dla siebie, umieć powiedzieć nie. Niestety nie zawsze jest to proste – żyjemy wśród innych, dlatego czasem trudno znaleźć granicę pomiędzy tym, czego chcemy, a tym, co czujemy, że powinniśmy zrobić. Ulegamy presji – wychowania, wyobrażeń i poczucia obowiązku. Czy istnieje złoty środek, jakaś uniwersalna recepta, która pozwala zachować równowagę pomiędzy chcę a muszę?
Dziś wiele się mówi o zdrowym egoizmie, asertywności i poczuciu szczęścia. Podkreśla się, jak ważne jest, by żyć w zgodzie ze sobą i dla siebie, umieć powiedzieć nie. Niestety nie zawsze jest to proste – żyjemy wśród innych, dlatego czasem trudno znaleźć granicę pomiędzy tym, czego chcemy, a tym, co czujemy, że powinniśmy zrobić. Ulegamy presji – wychowania, wyobrażeń i poczucia obowiązku. Czy istnieje złoty środek, jakaś uniwersalna recepta, która pozwala zachować równowagę pomiędzy chcę a muszę?
Viola (29 lat, nauczycielka z Trójmiasta):
— Zawsze miałam problem z asertywnością, zdrowym egoizmem i ustalaniem priorytetów – moi rodzice zaszczepili mi służalczy, jak dziś to nazywam, stosunek do innych. Polegało to na tym, że zawsze to inni – rodzina i przyjaciele, ale także sąsiedzi i goście — powinni być dla mnie ważniejsi niż ja sama. Liczyło się, żeby być uczynnym, uprzejmym i pracowitym. To zacna przypadłość, tylko cholernie niewygodna w życiu. Może gdybym była typem kwoki lub samarytanki, jak moja mama? Niestety nie do końca udało im się mnie urobić — lubię poleniuchować, a i zrobić coś tylko dla siebie. Cenię moje życie i dla siebie staram się być dobra – uważam, że to klucz do szczęścia. Na tym buduję własny, dorosły światopogląd, odrzucając porąbane, przedpotopowe przekonania wyniesione z domu rodzinnego. I tak odpuszczam sobie, ile tylko możliwe. Nie utrzymuję płytkich relacji towarzyskich, odkurzam raz w tygodniu, a nasze obiady są jednodaniowe. Nie radzę sobie jednak z poczuciem obowiązku w stosunku do innych, zwłaszcza bliskich.
Raz na kilka tygodni spędzamy weekendy u teściów. Najczęściej zjeżdża się siostra i brat męża z rodziną. Śmiesznie jest, głośno, no i smacznie, bo teściowa i dobrze gotuje, i naprawdę się stara, żeby jedzenie było łał! Rzadko wychodzimy z pokoju stołowego – nie to, że ciągle jemy, ale i gramy w Monopol, gadamy, oglądamy filmy. Totalne lenistwo. Wszystko jest fajnie do momentu po posiłku, kiedy to wszyscy odpoczywają, a moja teściowa sprząta ze stołu i zmywa. Wkurza mnie, że tak przyspiesza, ale ona mówi, że lubi porządek. Według mnie to w pewnym sensie egoizm. Gdyby chwilę poczekała, to my, z zawiązanymi już sadełkami, na pewno byśmy jej pomogli, a tak to się nikomu nie chce. Chciałabym mieć – jak inni – luz w psychice, ale nie mogę ścierpieć, że ja leżę, a staruszka, która ugotowała obiad, podała do stołu i drobiła wokół nas niczym służąca, stoi na opuchniętych nogach i zmywa tony naczyń. Choć miałabym ochotę olać to, zamknąć się gdzieś z książką, to idę do kuchni i zasuwam razem z nią. I jestem zła. Ba! Wściekła! Na innych, na siebie, na rodziców.
Kiedy przy następnej okazji mówię, że może by jednak ktoś inny pomógł mamie, a nie znów ja, ci albo wzruszają ramionami, albo znów mi tłumaczą, że bieganie po posiłku truchtem do kuchni to jej chory wymysł, a jeśli daję sobie wkręcić, że muszę pomóc — to mój problem. Przecież nikt ode mnie tego nie wymaga. Chcę się bawić w Kopciuszka – mój wybór. Wiem, że takie gadanie to wygodnictwo, także światopoglądowe, ale jak ja mam z nimi dyskutować? Kiedy wyjeżdżam ze swoimi wywodami, że obowiązek, że to kwestia szacunku, że jak tak można, to śmieją się ze mnie. Niezmiennie czuję się jak pożałowania godna kretynka. Wiem jednak, że inaczej postępować nie potrafię.
Kasia (31 lat, urzędniczka z Warszawy):
— Mieszkam w Warszawie od dwunastu lat, a wciąż widać, że jestem dziewczyną, która wychowała się w wielodzietnej rodzinie na wsi. Choćbym nie wiem jak bardzo się starała, kierują mną zasady panujące w domu, gdzie są większe świętości niż ty sam. Od małego musiałam opiekować się rodzeństwem, a obowiązków w gospodarstwie miałam po kokardkę. Nie było czasu na maniery czy myślenie o sobie. Obowiązek to było moje drugie imię.
Jestem panią domu. W domu zawsze mam taki porządek, jakbym spodziewała się gości. Nie umiem inaczej – jak nie biegam ze ścierą, czuję się jak fleja. Chcę udowodnić innym, że jestem dobra we wszystkim, że daję radę – i to jak! W akcie buntu pozdejmowałam tylko wszystkie firanki, nie mam też dywanów, bo zarobiłabym się chyba na śmierć.
Jestem żoną. Wstaję świtem i robię mężowi śniadanie i kanapki do pracy. Pracuje ciężko, bo fizycznie, prawie na dwa etaty, no i wraca późno. Szkoda mi go, bo kiedy pada na kanapę, to jest tak zmęczony, że nie ma siły jeść. Chociaż nie chce mi się czasem, wkurzam się – ja też ciężko pracuję, a nikt mnie nie rozpieszcza, to obsługuję go jak księcia.
Jestem mamą. Choćby nie wiem jak straszna była pogoda, choćbym czuła, że za chwilę rozsypię się ze zmęczenia czy choroby, codziennie przed południem wychodzę z moją córką na spacer. Płakać mi się czasem chce, bo szczerze tego nie cierpię, a i znużona jestem tym kieratem. Niemniej łażę za swoją ukochaną, ledwo człapiącą, roczną dziewczynką, przesiaduję godzinami na placu zabaw, choć mierzi mnie ten klimat, że o matkach-wariatkach nie wspomnę. Tym samym kluczem, z uśmiechem na ustach i – bywa — łzami w oczach, układam puzzle, studiuję książeczki i podkładam głos pod misie. Bo jestem odpowiedzialna, kocham swoje dziecko i chcę jego szczęścia — moim motorem jest poczucie odpowiedzialności i obowiązku.
Kiedy chodziłam do pracy, zawsze starałam się być miła i uczynna. Kiedy parzyłam sobie kawę, pytałam – komu jeszcze. Idąc do sklepu, robiłam zakupy dla każdego, kto poprosił. Byłam usłużna, bo tak mnie wychowano — nie zależało mi, żeby ktoś mnie za to lubił, a i nie mam potrzeby przylizywania się. Czasem tylko byłam poirytowana, bo kiepsko się czułam w kajdankach, które sama sobie założyłam. No bo nie dość, że nikt nie myślał o mnie, kiedy szedł do cukierni albo robił sobie coś do picia, to i nie mogłam się ruszyć, żeby ktoś czegoś nie chciał ode mnie. I tak jest zawsze, w całym moim życiu. Jestem przypadkiem beznadziejnym, wciąż uszczęśliwiam innych, nawet kosztem siebie. A jaka ja jestem, co lubię, czego chcę tego, na dobrą sprawę, jeszcze nie wiem…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze