Nie wystarcza nam do pierwszego
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuNastały ciężkie czasy, a kryzys gospodarczy wkroczył do naszych domów. Dziś na skraju ubóstwa żyją nie tylko rodziny, które mają szczególną sytuację życiową, np. borykają się z bezrobociem. Wydawać by się mogło, że mając wykształcenie i stałe źródło dochodu, można godnie żyć. Niestety to nie reguła – dziś nie oznacza to bowiem wcale, że rachunki będą opłacone, a zasobów finansowych wystarczy rodzinie do pierwszego.
Nastały ciężkie czasy, a kryzys gospodarczy wkroczył do naszych domów. Dziś na skraju ubóstwa żyją nie tylko rodziny, które mają szczególną sytuację życiową, np. borykają się z bezrobociem. Wydawać by się mogło, że mając wykształcenie i stałe źródło dochodu, można godnie żyć. Niestety to nie reguła – dziś nie oznacza to bowiem wcale, że rachunki będą opłacone, a zasobów finansowych wystarczy rodzinie do pierwszego, na coś więcej niż makaron i ziemniaki. Co gorsze – nie zapowiada się, żeby w najbliższej przyszłości coś się zmieniło na lepsze…
Małgosia (28 lat, asystentka z Białegostoku):
— Z wykształcenia jestem zootechnikiem, ale w zawodzie pracowałam krótko. Nie dość, że zarabiałam grosze, praca była niewdzięczna, to i do firmy musiałam dojeżdżać niemal czterdzieści kilometrów. Szybko się przekwalifikowałam – zatrudniłam w banku, zostałam asystentką. Zarabiałam marnie, ale praca była czysta i zajęcie to dawało mi satysfakcję.
Kiedy zaszłam w ciążę, moja szefowa nie była zachwycona. Mówiła, że ceni mnie jako pracownika, ale nie jestem niezastąpiona. Była szczera – powiedziała, że jeśli nie wrócę zaraz po macierzyńskim, nie mam w firmie czego szukać. Niestety mój mąż – urzędnik — także zarabiał niewiele więcej niż najniższa krajowa. Nie stać nas było na to – choć brzmi to niedorzecznie - żebym wróciła do pracy. Laura nie dostała się do żłobka, nie mogłam liczyć na pomoc którejś z babć, a zatrudnienie niani nie wchodziło w grę — musiałabym jej oddać niemal całą swoją pensję (zostałoby mi na bilet miesięczny i kajzerki na drugie śniadanie). Podjęliśmy decyzję, że wezmę urlop wychowawczy.
Strasznie biedowaliśmy – właściwie nie stać nas było na nic, nawet na opłaty – raz płaciliśmy za mieszkanie, raz za prąd, gaz i wodę. Jedliśmy niemal wyłącznie naleśniki, jajecznicę, makaron z cebulą i kiełbasą, ziemniaki. Mięso piekłam tylko w niedzielę, a i to nie zawsze. Laurze sama gotowałam, oszczędzałam na pieluchach i jej kosmetykach, na ile pozwalał mi zdrowy rozsądek, a i tak musieliśmy kombinować, żeby nie wpaść w wielkie długi. Bo długi jako takie mieliśmy. To był trudny czas, byliśmy przygnębieni i smutni. Wierzyliśmy jednak, że to finansowe szambo to tylko chwila, że mamy szansę na godne życie, że mamy perspektywy.
Kiedy Laura poszła do przedszkola, wpadłam w wir poszukiwań pracy — chciałam szybko zapomnieć o tym trudnym czasie. Pracę dostałam dość szybko – nie wiem jednak, na co liczyłam. Zarabiam znów najniższą krajową, w rezultacie do rodzinnego portfela trafiało zaledwie kilka dodatkowych setek. Nie oznaczało to więc, że nasza sytuacja uległa poprawie na tyle, żebyśmy mogli żyć normalnie, nie jedząc symbolicznych kanapek z pasztetem. Nas naprawdę wciąż na nic nie stać – i nie chodzi mi o jakieś życiowe fajerwerki.
To okropne, że żyjemy w kraju, gdzie rodzina, którą tworzy dwoje pracujących ludzi, przymiera głodem. Najbardziej jednak, oprócz ubóstwa, przygniata nas to, że nie ma szans na to, że będzie lepiej. Co innego, gdy kiepska sytuacja finansowa jest chwilą – można się wówczas karmić nadzieją. Myśl, że nic się nie zmieni, że jesteśmy bezradni – frustruje, przygnębia, podcina skrzydła. Myślimy nad tym, żeby wyjechać za granicę – mogę być sprzątaczką, praczką, kimkolwiek, byleby tylko normalnie żyć.
Patrycja (29 lat, prawnik z małego miasta):
— Jestem prawnikiem, mam dobrego męża i dwoje mądrych dzieci. Jestem właścicielką mieszkania – wprawdzie kupionego na kredyt, ale zawsze to coś. Pracuję, zarabiam, jestem zdrowa – wydawać by się mogło, że mam wszystko. Owszem, zgrzeszyłabym mówiąc, że w życiu jest mi źle. Jednak do pełni szczęścia trochę mi brak. Nie spełniły się moje marzenia o dobrym życiu – nie tego spodziewałam się po dorosłości. Doceniam to, co mam, jednak noszę w sobie żal i frustrację. O co chodzi? O pieniądze.
Jak każdy - marzyłam o przyjemnym życiu. Nie chodziło mi o luksusy, wille z basenem i egzotyczne wakacje dwa razy w roku. Ja po prostu chciałam być niezależna i godnie żyć, nie odmawiając sobie – na każdym kroku — przyjemności. Chciałam cieszyć się życiem, a swoim dzieciom dać wszystko, co najlepsze. Po to się uczyłam, odmawiałam sobie wielu rzeczy, ciężko pracowałam. Robiłam wszystko, by nie martwić się, że nie wystarczy mi do pierwszego, że nie mam co włożyć do garnka, a góra niezapłaconych rachunku straszyła mnie w koszmarach. Co z tego, kiedy są rzeczy, których nie przeskoczę…
Swoją pracę traktuję niezwykle serio – jestem dobrym pracownikiem, chwalą mnie, dostaję nagrody i dyplomy. Niestety nie idą za tym pieniądze. Zarabiam 1500 złotych na rękę, mój mąż – grafik komputerowy – niewiele więcej, dokładnie tyle, ile wynoszą nasze miesięczne opłaty. Żyjemy więc za moją pensję – no nie ma tego wiele, zwłaszcza, jak podzieli się to przez cztery. Nie wystarcza nam na podstawowe potrzeby – nie ma mowy o oszczędnościach, wakacjach, ciuchach czy innych zbytkach. Biorę nadgodziny, mąż — prace zlecone, a wciąż drepczemy w miejscu. Nie daj Boże, jak zdarzy się jakaś choroba czy niespodziewane wydatki. Co gorsze, nie ma widoków na to, że coś się zmieni na lepsze, a wręcz przeciwnie — wszystko jest coraz droższe, a pensje – żałośnie niskie – nie wzrastają. Żyjemy z dnia na dzień, wegetujemy – to smutne, bo czy w życiu powinno o to chodzić?
Do czego to doszło, żebym – stojąc przed półką w dyskoncie – zastanawiała się, czy mogę sobie pozwolić na fanaberię i kupić słoik oliwek za niecałe trzy złote, a łosoś – ten za 6,99 — był luksusem, na który – z duszą na ramieniu – pozwalamy sobie raz w miesiącu. Bulwersuje mnie, że żyjemy w kraju, gdzie pracując, mając wyższe wykształcenie, jesteśmy skazani na życie poniżej progu ubóstwa. Moja kuzynka, która w Holandii pracuje u ogrodnika, zarabia tyle, że stać ją nie tylko na mieszkanie i jedzenie, ale i życiowe przyjemności. I tak to powinno wyglądać. To, co się dzieje w Polsce, uwłacza godności, frustruje, wpędza w depresję – czego my uczymy nasze dzieci?
Mój kolega z pracy, doradca biznesowy, stwierdził, że jestem dziecinna i roszczeniowa, i niepotrzebnie się boksuję z czymś, na co nie mam wpływu – w tym miasteczku więcej nie zarobię. Więc albo biorę, co mi dają i siedzę cicho, albo wyjeżdżam – do większego miasta, za granicę. Ale ja nie chcę! To niemoralna, nieuczciwa propozycja – chcę mieszkać tu, gdzie się wychowałam. Kocham to miejsce, tu mam rodzinę i przyjaciół. Przecież to moje życie! Ja naprawdę nie chcę kokosów czy ptasiego mleczka – marzę tylko o tym, żeby normalnie zarabiać i godnie żyć. Czy to tak wiele?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze