Zalewa nas fala magistrów
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuDziś każdy może mieć wyższe wykształcenie. W tym roku czeka polskie uczelnie następna fala tych, którzy dzięki umiejętności odróżnienia Zosi od Telimeny, zostaną dumnymi posiadaczami indeksów. Pytanie tylko: po co? Jeszcze przed wojną wystarczyła matura, aby być uważanym za wykształconego. Tyle, że zdanie tego egzaminu wymagało znajomości łaciny i trygonometrii. Dziś uzyskanie tytułu magistra to pryszcz.
Dziś każdy może mieć wyższe wykształcenie. W tym roku czeka polskie uczelnie następna fala tych, którzy dzięki umiejętności odróżnienia Zosi od Telimeny, zostaną dumnymi posiadaczami indeksów. Pytanie tylko: po co?
Jeszcze przed wojną wystarczyła matura, aby być uważanym za wykształconego. Tyle, że zdanie tego egzaminu wymagało znajomości łaciny i trygonometrii. W PRL na wyższe uczelnie ruszyła fala dzieci robotniczych i chłopskich, które dzięki bezpłatnej edukacji i całemu systemowi stypendiów mogły zdobyć wyższe wykształcenie. Jednak w dalszym ciągu studiowanie było zajęciem elitarnym, przeznaczonym dla osób, które przeszły sito rekrutacji. Historia sztuki, psychologia czy egzotyczne filologie – na wielu kierunkach było mało miejsc i tak trudno było się na nich utrzymać, że absolwenci stanowili prawdziwą elitę.
A dzisiaj? Co kieruje ludźmi, którzy studiują marketing i zarządzanie w Iksinowie Dolnym? Albo stosunki międzynarodowe w Wyższej Szkole Tego i Owego? Przecież dla wszystkich nie wystarczy pracy zgodnej z kwalifikacjami – nawet jeśli rzeczywiście nauczą się czegoś na tych kiepskich uczelniach. Czy nie lepiej po prostu, żeby zostali dobrymi murarzami albo elektrykami? Dlaczego koniecznie muszą być magistrami? Nie zarobią wcale więcej niż koledzy po szkołach zawodowych, ale prawie zawsze są przekonani, że mają wysokie kwalifikacje i powinni zajmować wysokie stanowiska. W tym mniemaniu utwierdzają ich rodzice, którzy sami często nie zdali matury, ale wypruwają sobie żyły, by dziecko mogło skończyć zaoczną pedagogikę. Myślą, że to krok do lepszego życia. Czy tak jest naprawdę?
Lilka (21 lat, studentka spod Rzeszowa):
— Z mojej klasy w ogólniaku studiują wszyscy. Większość zaocznie, w najbliższym mieście wojewódzkim. Nie stać nas na studia w Warszawie czy Poznaniu, i tak w tygodniu pracujemy. Ja jestem na administracji. Chciałabym pracować w urzędzie gminy. No nie wiem, czy się dostanę, wiadomo, że to praca po znajomości. Jak się nie uda, pojadę do Anglii. Tam raczej nie dostanę pracy w zawodzie, no wiem przecież. Może zrobię kurs na sekretarkę, jakby co. Starsza siostra też skończyła studia, pracuje w kwiaciarni. Jednym z warunków przyjęcia było wyższe wykształcenie, nie myśl sobie. Właścicielka jest po zawodówce.
Wojtek (23 lata, student ze Śląska):
— Teraz to żałuję, że nie poszedłem do technikum. Miałbym fach w ręku. Moja mama po liceum dostała zaraz pracę w księgowości, chociaż wcale się na tym z początku nie znała. Ale miała maturę, więc uznano, że się wszystkiego szybko nauczy. Dziś by ją wyśmiali. Ja studiuję zaocznie politologię, pracuję w markecie. Mam już licencjat. Szybko się nauczyłem, ale obsługi kasy. Jak skończę magisterkę, to może mnie awansują.
Maria (49 lat, nauczycielka z małego miasta):
— Patrzę na moich uczniów i nadziwić się nie mogę. Dziś każdy jest bardzo mądry, albo przynajmniej mocno o swej mądrości przekonany. Uczyłam rodziców niektórych z nich i wiem, że to nie kwestia genów. Po co większości z nich studia? Pojęcia nie mam. Z jednej strony, bardzo się cieszę, że mają ambicję, nie boją się marzyć. W latach osiemdziesiątych często nawet zdolni uczniowie „szli na murarza”, bo bali się wyściubić nos poza swoje miasteczko. Dzisiaj jest odwrotnie – każdy chce studiować, jakby bycie fryzjerką czy krawcową było czymś wstydliwym. Może kiedyś to się wyrówna i będzie normalnie. Zdolni na studia, reszta do nauki zawodu. Może wtedy w moim mieście będzie wreszcie jakiś dobry mechanik.
A wy co o tym myślicie? Po co nam właściwie ci wszyscy magistrowie?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze