Wysłać dziecko na religię?
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuPrzed rozpoczęciem roku szkolnego wielu rodziców ma dylemat: wysyłać dziecko na religię, czy nie wysyłać? Jeśli są praktykującymi katolikami, nie ma zwykle problemu. Ale co mają zrobić niewierzący, gdy ich dziecko chce uczestniczyć w katechezie z innymi dziećmi z klasy lub grupy? Lub gdy nastolatek któregoś dnia buntuje się i oświadcza, że zamiast spotkania z katechetką woli pouczyć się angielskiego w świetlicy? A co mają zrobić ludzie innego wyznania, gdy szkoła oferuje jedynie nauczanie religii katolickiej.
Dylematów związanych z nauczaniem religii w szkole jest wiele. Teoretycznie każda szkoła ma obowiązek zapewnienia chętnym lekcji świeckiej etyki. Także dzieci innego niż katolickie wyznania mają prawo do lekcji poświęcanych zgłębianiu swojej wiary. Buddyzm dla buddystów, islam dla muzułmanów. Tyle teorii. A jak to wygląda w praktyce?
Basia z Łodzi jest matką dwójki dzieci w wieku nastoletnim. Córka chodzi do liceum, syn jest gimnazjalistą. Jej doświadczenia związane z religią w szkole nie wyglądają zbyt optymistycznie:
— Staramy się wychowywać dzieci bezwyznaniowo. Sama jestem ateistką, mąż uważa się za agnostyka. Jesteśmy zdania, że dzieci mają prawo do wybrania w przyszłości takiego światopoglądu, jaki im się podoba. My im niczego nie narzucamy. Dlatego Klara i Piotr nie zostali ochrzczeni. Sama mam do tej pory żal do rodziców – ochrzcili mnie „bo tak wypada”, a potem przypomnieli sobie o Kościele w okolicach mojej pierwszej komunii, do której w końcu i tak nie przystąpiłam. Trafił nam się sensowny proboszcz, który wytłumaczył rodzicom, że skoro nie wychowują mnie po katolicku, to niby po co ta cała szopka? I ja dzisiaj uważam tak samo: po co oszukiwać siebie i innych?
Mimo tego założenia, problem z lekcjami katechezy był już w przedszkolu Klary. Pamiętam jak dziś, że na pierwszym zebraniu poproszono nas, żeby rodzice, którzy nie chcą wysyłać dziecka na katechezę, podpisali oświadczenie z tą informacją. To już był pierwszy absurd: przecież takie zajęcia są nieobowiązkowe, więc chyba raczej chętni powinni coś podpisywać? Ale podpisałam, byłam wtedy bardzo młoda i bałam się odezwać, skrytykować przedszkole. Potem się okazało, że tylko nasza córeczka nie chodzi na zajęcia prowadzone przez siostrę zakonną. No i się zaczęło: przedszkolanki potrafiły zadzwonić do mnie do pracy i poinformować, że nie mają co zrobić z Klarą, bo przecież cała grupa jest na religii, a dla jednej osoby nie będą przeprowadzać zajęć. Dziecko siedziało w kuchni, albo nawet na przedszkolnym korytarzu. Nie muszę chyba dodawać, że czuła się odrzucona i samotna? W dodatku dzieci informowały ją, że będzie się smażyć w piekle, co spotyka wszystkich, którzy nie chodzą na religię. Takie rewelacje przekazała im siostra zakonna. Klara miała na ten temat koszmary senne. Wiem, że po prostu mieliśmy pecha – zdarzają się przecież sensowni katecheci, pozbawieni zacietrzewienia. Ale my nie chcieliśmy więcej ryzykować. Właśnie takie doświadczenia ze starszą córką sprawiły, że celowo wybraliśmy potem dzieciom szkoły społeczne, z obowiązkową etyką. A religia jest u nas dla chętnych. Piotrek przez rok na nią chodził, w gimnazjum. Potem zrezygnował, ale miło wspomina te zajęcia.
Wojtek pochodzi z małopolskiego miasteczka. Dziś już studiuje w Krakowie, ale swoje doświadczenia ze szkolną katechezą pamięta dobrze do dziś:
— Po pierwsze, chciałbym zaznaczyć, że jestem katolikiem. Wierzącym, co wcale nie jest takie oczywiste. Ale co do religii, nauczanej w szkole, mam bardzo mieszane uczucia. Z przedszkola pamiętam tylko jakieś piosenki i malowanki, w sumie sympatyczne. Potem było gorzej. Te lekcje odzierały wiarę z tajemnicy, poczucia mistyki. Klepaliśmy modlitwy na ocenę, w tempie wyścigowym. W pierwszych klasach to było jeszcze zabawne, ale w gimnazjum i liceum przerodziło się w farsę. Chodzili wszyscy, bo w naszym mieście był bardzo „kościelny” klimat. Zależało nam na dyskusji, tłumaczeniu kontrowersyjnych kwestii. Zwłaszcza, wiadomo, w tym okresie interesowała nas sprawa seksualności, aborcji, antykoncepcji, „pierwszego razu”. Ale nie dało się o tym podyskutować poważnie. W gimnazjum uczyła mnie stara panna, która rumieniła się nawet opowiadając o niepokalanym poczęciu. Aż żal nam było ją stresować. Biedna, pewnie widziała w nas małych szatanków. W pierwszej klasie liceum katechetą był ksiądz proboszcz, który na każdej lekcji omawiał kwestię tego, kto był na spotkaniu przygotowującym do bierzmowania, a kto nie. Lista, odhaczenie, reprymenda, pochwały. I tak w kółko. A czym właściwie jest to bierzmowanie, co oznacza… no, w zasadzie nie wiem do dziś. Choć niby cały rok mieliśmy właśnie temu poświęcić. Ale bierzmowany byłem, wiadomo.
Dyskutować się dało tylko z ostatnim katechetą, starszym księdzem. Jego jakoś nic nie oburzało, choć na początku próbowaliśmy go denerwować czy podrażnić. Odpowiadał nawet na najgłupsze pytania, aż w końcu sami się zawstydziliśmy, że robimy z siebie takich idiotów. Trochę spoważnieliśmy i naprawdę udało nam się coś z tych lekcji wynieść. W niektórych sprawach się z nim nie zgadzam do tej pory, ale nadal szanuję. Nawet kartki na święta mu wysyłam. Takiego katechety życzyłbym swoim dzieciom.
Ale gdyby to ode mnie zależało, religii w szkole państwowej by nie było. Powinna być nauczana w kościele, dla chętnych, a nie pod przymusem. Wtedy wszyscy bardziej by się starali. I katecheci, i uczniowie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze