Duchy pustyni
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuMut to centrum oazy Dachla na Pustyni Zachodniej w Egipcie. Na biegnącej przez miasto czteropasmowej drodze rzadko można spotkać pojazdy inne niż dwukołowe wozy ciągnięte przez osły lub wiekowe rowery. Jadąc do tego zielonego punktu na mapie, mijamy wiele kilometrów piaszczystej równiny. Gdzieniegdzie czarne stożki skał wyrastają z piachu. Gdzieś na środku pustyni wysiada dwoje pasażerów. Dokąd idą? A może to nie ludzie, lecz dżiny?
Nasza wędrówka zagnała nas w miejsce, gdzie rozpalona słońcem ziemia rozbudza wyobraźnię. Kiedy gasną uliczne latarnie, w miasteczku Mut na ulicę wychodzą duchy. To, jakie są, zależy tylko od naszej imaginacji.
W hotelu usytuowanym tuż przy wzgórzu cmentarnym uśmiechnięty Zacharia szczerze cieszy się na nasz widok. Turyści nie zaglądają tu często. W jasnym pokoju zapach lawendowego odświeżacza nie tłumi wyziewów starej kanalizacji. Wystarczy przejść przez hotelowe podwórko, aby znaleźć się przy starym meczecie. Wygląda jak igloo zbudowane z cegły o tym samym odcieniu co wszechobecny tu czerwony piasek. Wewnątrz drzemie osioł. Siwe uszy opadły mu na zamknięte oczy. Nie wiadomo, czy skrył się przed upałem, czy czeka na swą ostatnią godzinę. Wokół meczetu znajdują się grobowce. Wystają z ziemi niczym małe, kwadratowe kretowiska. Zaglądamy do jednego z nich. Wewnątrz kości i strzępy ubrań. Ile lat tu przeleżały, skoro nasiąkły kolorem pustyni? Duży, rudy pies ucieka, podkuliwszy ogon. Przyszedł tu na polowanie? A może jest strażnikiem umarłych?
Idziemy do starej Medyny, rozpościerającej się za wzgórzem. Miejsce wygląda na opuszczone, a podobno mieszka tu jeszcze 2 tysiące ludzi. Chodzimy wąskimi uliczkami wijącymi się na wzniesieniu. Wokół rozsypujące się domy. Na murze siedzą gołębie ze skrzydłami podwiązanymi czerwonymi wstążkami. Stanowią jasne, nierealne plamy na tle czerwonorudych budynków. Zza zakrętu wybiega chłopiec z karabinem i znika w pierwszych napotkanych drzwiach. A może tylko nam się wydawało? Czujemy się niepewnie w miejscu, gdzie więcej jest duchów niż żywych istot. Wdrapujemy się na spore wzniesienie. Sandały pełne rozgrzanego piasku, który wiatr wciska również do oczu, ust i uszu. Na górze, wśród ruin cytadeli, dwóch chłopców puszcza latawce. Nie przejmują się naszą obecnością, jakby nas nie widzieli. Wiatr unosi wysoko białe romby, opuszczając je nagle u naszych stóp. Chwilę patrzymy w ciemne oczy chłopców. Odchodzimy, nie chcąc naruszać spokoju nierealnych mieszkańców starego miasta.
W pobliskim gaju palmowym szukamy cienia. Jednak nawet tu znajduje nas palące słońce. W pobliżu cmentarz z białymi nagrobkami, tabliczki z czarnymi ślimakami imion zdają się tańczyć wraz z rozedrganym od upału powietrzem. Dalej ruiny starożytnego miasta Mut al-Churab. Trochę kamieni, piach i kości. Z morza piasku wystają szkielety zwierząt. Czy to słońce odebrało im życie, czy pustynne dżiny?
Wokół znajduje się kilka skromnych gospodarstw. Przy glinianych lepiankach trwa codzienny obrządek. Kobiece kapelusze sterczą spomiędzy liści jakiejś wysokiej rośliny porastającej poletko. Osioł na nasz widok ryczy donośnie, jakby ostrzegając swoich właścicieli, że nadchodzą intruzi. Czas na powrót do miasta i poszukanie czegoś do jedzenia.
Wypatrujemy piekarni. Można ją poznać po zapachu i zbiorowisku przy małym okienku któregoś z niewyróżniających się niczym domów. Żadnego szyldu, żadnej lady. Patrzymy, jak przy jednej ze ścian przybywa rowerów. To niezawodny znak, że za chwilę otworzą się okiennice i ujrzymy gorące placki, tutejszy chleb. Ustawiamy się w kolejce. Po chwili w okienku pojawia się rozgrzana twarz piekarza. Podaje kolejnym osobom napuchnięte od gorąca chlebki. Ludzie rozkładają je na ulicy i czekają, aż ostygną, a potem pakują do toreb. Przyglądamy się temu z zainteresowaniem. Zauważa to piekarz i zaprasza nas do środka. Możemy przyjrzeć się, jak w drewnianej dzieży miesza się ciasto, jak blade placki rosną i rumienią się w wielkim piecu. Dostajemy dziewięć chlebków ułożonych na drewnianej kratce. Piekarz nie chce słyszeć o zapłacie, jesteśmy jego gośćmi. Siedzimy na ulicy i czekamy, aż nasza kolacja ostygnie. Mijają nas ludzie w galabijach. Przystają, żeby nas pozdrowić.
O zachodzie słońca odwiedzamy Omara z biura informacji turystycznej. Ma nam pomóc w załatwieniu dżipa jadącego na Białą Pustynię. Na ścianie wielki portret Mubaraka i nieco wypłowiałe fotosy największych atrakcji Egiptu. To miłe zobaczyć osobę opisywaną w przewodniku. Omar przyjmuje nas bardzo serdecznie. Jeszcze tylko zadzwoni w parę miejsc i upewni się, że jutro będzie dostępny dla nas samochód z Farafry. Czekamy na potwierdzenie. Tymczasem gaśnie światło. Siedzimy w absolutnej ciemności, zanim stary Arab, pomocnik Omara, znajdzie świeczkę. Staje w drzwiach niczym zjawa, oświetlając swoją pomarszczoną twarz i biały turban wątłym płomieniem zapałki. Włączają prąd na parę minut. Po chwili znów siedzimy w ciemności i staruszek pojawia się w drzwiach z zapaloną zapałką. Obaj Arabowie przywykli do kłopotów z elektrycznością. Nas wkrótce też przestaje to dziwić. Wychodzimy na ulicę. Nim dojdziemy do hotelu, światła gasną kilkakrotnie, pogrążając uliczki w atramentowej ciemności. Wokół nas słychać turkotanie rowerów, stukot oślich kopyt, kroki. Nie widzimy jednak ani zwierząt, ani ludzi. Jakbyśmy trafili do niewidzialnego świata. Trzeba dłuższej chwili, zanim zaczniemy rozpoznawać w ciemności postaci w turbanach.
Wieczorem, uzbrojeni w latarkę wyruszamy na stary cmentarz w poszukiwaniu fenków. Podobno kręci się ich tu dużo po zmroku. Między pochylonym ze starości meczetem a wypukłościami grobowców przemykają cienie. Fenki to czy koty, czy może umarli? Wracamy do hotelu ścigani przez wytwory własnej wyobraźni. W nocy śnią nam się dżiny spacerujące po ciemnych uliczkach egipskiego miasta w oazie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze