Wszystko, czego Jaś nie potrzebuje, a chce sobie kupić
URSZULA • dawno temuJakoś już tak jest, że ciągle pragniemy różnych przedmiotów. Chyba każdy zapytany o to, czego najbardziej na świecie pragnie, wymieni szczęście w miłości i życiu zawodowym i na pewno doda: chciałbym mieć własny dom, nowy samochód, kamerę wideo, perfumy od Diora. A kiedy już to wszystko ma, zaraz pojawiają się następne życzenia.
Jakoś już tak jest, że ciągle pragniemy różnych przedmiotów. Chyba każdy zapytany o to, czego najbardziej na świecie pragnie, wymieni szczęście w miłości i życiu zawodowym i na pewno doda: chciałbym mieć własny dom, nowy samochód, kamerę wideo, perfumy od Diora. A kiedy już to wszystko ma, zaraz pojawiają się następne życzenia: no to jeszcze iPod, domek nad rzeką, trzy pary nowych butów. I właściwie nikt nawet nie spodziewa się, że ta lista pożądanych przedmiotów kiedykolwiek się skończy. Nikt nie liczy na to, że kiedyś powie sobie: dobrze, teraz mam już wszystko i jestem szczęśliwy.
Ale zastanówmy się: czy to naprawdę jest do końca tak, że potrzebujemy tych przedmiotów do szczęścia? Jeżeli pomyślimy o najszczęśliwszych chwilach naszego życia, to uświadomimy sobie, że przeważnie nie miały one wiele wspólnego z nabytym właśnie nowym przedmiotem. Pojawia się więc przypuszczenie, że coś jest tu nie tak.
Otóż mój mąż poszedł pracować do sklepu jako sprzedawca. Nie jakoś z powołania, na pół etatu, by coś tam dołożyć do zdobywanych w bardziej wyrafinowany sposób pieniędzy. Praca miła, lekka i przyjemna, ale jak się okazało, pod względem moralnym dość przerażająca.
W sklepie sprzedawane są aparaty fotograficzne — piękne, drogie i świetnej jakości, wyprodukowane przez różne znane firmy. Kiedy mąż zaczął tam pracować, myślał, że nikt ich nie kupuje. No bo zastanówmy się — po co ludziom właściwie superprofesjonalny aparat z mnóstwem różnych skomplikowanych funkcji, kiedy tak naprawdę zależy im wyłącznie na tym, by robić sobie nim zdjęcia przy rodzinnym śledziku czy z babcią na wczasach w Ciechocinku? Do tego wystarczy zwykły cyfrowy aparat za kilkaset złotych, babcia wcale nie wyjdzie lepiej na zdjęciach robionych takim za parę tysięcy. Okazało się jednak, że drogie aparaty sprzedają się w dziesiątkach egzemplarzy i bynajmniej nie kupują ich profesjonalni fotografowie.
Sprawa wygląda mniej więcej tak: otóż firmy płacą sprzedawcom specjalny procent od ceny danego aparatu, jeżeli tylko uda im się go sprzedać. Trzeba dodać, że te pieniądze stanowią pokaźną część ich niezbyt imponującej pensji. Nic więc dziwnego, że tańsze aparaty, za sprzedanie których nie jest dodawana premia, lądują w najbardziej zakurzonym zakamarku sklepu i nikt się nimi nie interesuje, a w świecących gablotach wystawiane są tylko takie, które są wysoko premiowane.
I natychmiast kiedy w drzwiach sklepu pojawi się jakiś niewinny klient i nieśmiało spojrzy na imponujące cuda techniki za szybą, dopada go drapieżny sprzedawca i pyta usłużnie, w czym może pomóc.„Ja, ja chciałem taki jakiś aparat…” - odpowiada nieśmiało klient, na co sprzedawca nie stara się wcale specjalnie wybrać aparatu odpowiadającego potrzebom i możliwościom finansowym klienta, tylko natychmiast wyjmuje najwyżej premiowany i robi wszystko, by go sprzedać. Zdarza się nawet, że po tym jak zaopatrzony w „super-ekstra-mega-max” aparat klient wyjdzie ze sklepu, sprzedawca, który przed chwilą wynosił aparat ów pod niebiosa, mruczy pod nosem: „Oj, będzie żałował”.
Trzeba także zaznaczyć, że pracownicy tego sklepu przechodzą specjalne szkolenia. Firma funduje im pobyt w drogim hotelu okraszony wykładami pana psychologa na temat technik skutecznej sprzedaży i — jak sama nazwa wskazuje — na tych warsztatach bynajmniej nie uczą, jak dbać o potrzeby klienta. Dodajmy do tego wszechobecną reklamę, której przekaz można sprowadzić do zdania: „twoje życie nie ma sensu bez aparatu fotograficznego”, raty zawsze i na wszystko — i powstaje niebezpieczeństwo, że do końca życia nie przestaniemy kupować masy niepotrzebnych rzeczy.
Uważam się za osobę, która ma własne zdanie i którą nie tak łatwo jest zrobić w konia za pomocą tak prymitywnych środków jak reklama czy psychologiczne techniki naciągania niewinnych ludzi na różne niepotrzebne rzeczy. Nie oglądam telewizji, do centrów handlowych wchodzę tylko po to, by odwiedzić toaletę i przebiegam szybko przez korytarze z zamkniętymi oczyma, wolę osiedlowe warzywniaki od wielkich supermarketów i tanią odzież od Zar i Promodów.
Ale i ja czasem czegoś przecież potrzebuję. Skąd mieć pewność, że pani sprzedawczyni w sklepie poleci mi właśnie to, co najlepiej spełnia moje oczekiwania? Postanowiłam się nie dać i kiedy chciałam kupić podkład, nie udałam się jak zwykle do drogerii, by wysłuchać rad pani sprzedawczyni dotyczących nowości na rynku, tylko odwiedziłam kilka sklepów i zażądałam próbek. Spośród nich wybrałam podkład, który był wręcz idealny, a w sklepie okazało się, że również dość drogi. Zagryzłam wargi i pomyślałam, że się poświęcę, przynajmniej będę miała to, czego potrzebuję, a nie kota w worku. I co się okazało? Okazało się, że podkład, który kupiłam, przypomina ten z próbki jedynie z nazwy.Poczekajcie, wstrętne firmy, jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze