Wyciąg z szefa
JOANNA BUKOWSKA • dawno temuPonieważ ostatnio moim ulubionym zajęciem stało się uciekanie z pracy, zaczęłam się zastanawiać, jaki w ogóle sens ma moje chodzenie do pracy, przebywanie w pracy i praca w ogóle. Gdyby pominąć banalny fakt, że zarabiam tam pieniądze, za które głównie płacę rachunki i kupuję kartony papierosów, które wypalam w pracy, bo się stresuję, to generalnie moja codzienna praca przedstawia się dla mnie dosyć fatalnie i może byłoby trochę lepiej, gdybym jej nie miała.
To znaczy nie pracy w ogóle, ale tej pracy konkretnej, co oczywista oznacza, że musiałabym mieć inną, chyba że zostałabym rentierką, co jest zajęciem tyleż uroczym, co w moim przypadku niewykonalnym.
Ostatnio uciekłam z pracy na narty. Ponieważ w mojej pracy jest dużo pracowników i duża czteropiętrowa przestrzeń, prawdopodobnie nikt nie zauważył, że jestem zgoła gdzie indziej, nie siedzę przed komputerem i nie tworzę, tylko się hiperwentyluję na świeżym powietrzu, potykam się o kijki, destabilizuję pracę wyciągu orczykowego, popijam grzańca, obijam pupsko na muldkach, chichoczę i różne takie. Po całym dniu tych przyjemnych czynności, kiedy moi weseli znajomi skłonni byli sprzedać oba samochody, którymi przyjechaliśmy, żeby tylko mieć na kolejny karnet, zadzwoniła do mnie z pracy moja koleżanka, a oczy miała jak talerze wyciągu talerzykowego, to znaczy wyobrażam sobie, że musiała mieć oczy jak talerze, bo słychać to było po jej głosie, i z tymi oczami jak talerze wykrzyknęła, że właśnie z tajemniczych przyczyn zwolniono szefową W.
Był to nius na pierwszą stronę gazetki zakładowej, gdybyśmy tylko mieli w pracy gazetkę zakładową.
Był to przy tym nius, który natychmiast podniósł mi ciśnienie, które i tak było już dość wysokie, bo się bez przerwy denerwowałam, żeby znowu nie zdestabilizować pracy wyciągu i denerwowałam się, żeby jakiś furiat we mnie nie wjechał i tak dalej, toteż jak mi się to ciśnienie podniosło, musiało natychmiast znaleźć gdzieś ujście, więc uniósłszy ręce ku niebu zawołałam wielkim głosem: luuuudzie! zwolnili mi szefową!
I stała się rzecz dziwna. Ze wszech stron — z wyciągu, z wypożyczalni nart, z serwisu narciarskiego, z kolejki, ze stoku, z punktu gastronomicznego, z lasu, z wucetu, z ziemi, wody i powietrza — zewsząd, znaczy się — rozległy się tak gromkie wiwaty, że aż spojrzałam w górę, czy jakiś Małysz przypadkiem nie skacze w okolicy, ale nie. Czapki fruwały w powietrzu, kijki latały, orczyki podskakiwały, psy szczekały — w solidarności z moim domniemanym szczęściem z powodu zwolnienia szefowej. Tymczasem akurat ta szefowa to do końca nie była moja szefowa, a już na pewno nie ta, przez którą uciekam z pracy. U nas szef jest na każdym piętrze i mnożą się ci szefowie, jak etażnyje w hotelach byłego Związku Radzieckiego; ja jestem z czwartego, a to była szefowa z trzeciego piętra i nawet jak schodziłam na trzecie piętro to nie przestawałam być poza zasięgiem jej władzy, toteż jeśli jej zwolnienie wzbudziło moje emocje, to raczej nie osobiste, ale takie natury ogólnej. Poza tym szefowa nie należała akurat do tych szefowych, które po wielokroć morduje się w snach, najwyraźniej jednak samo słowo „zwolnienie” połączone z biernikiem „szefa” rozpaliło w mych nieznanych pobratymcach uczucia kolektywne.
Po prawdzie, jako się rzekło, nie było mi czego gratulować, ale ta kolektywna nienawiść do szefów wszelkiego autoramentu dała mi trochę do myślenia. Ki diabeł w nich siedzi, że otoczeni są tak powszechną pogardą? Przecież dzięki nim zarabiamy pieniążki. Przecież pozwalają nam siedzieć w pracy, ile nam się podoba, a nawet dłużej, a czesem nawet czternaście godzin na dobę. Przecież bez przerwy lojalnie uprzedzają nas o ciężkim oddechu konkurencji na plecach — inaczej a nuż byśmy nie poczuli? Przecież zapraszając nas na dywanik, dają nam możliwość stąpania po podłożu bardziej ekskluzywnym niż tania wykładzina, która leży w pozostałych pomieszczeniach. Przecież dając nam niewykonalne polecenia, pobudzają nasze szare komórki, dzieki czemu nasze mózgi się nie marnują. Przecież dzięki nim empirycznie możemy doświadczyć mobbingu, a nie tylko czytać jakieś encyklopedyczne, nudne definicje.
Przecież wreszcie — zwalniając nas z pracy — zmuszają do odnalezienia się w rzeczywistości, która być może bardziej nam odpowiada. Na przykład na wyciągu. I o ile wyciąg bankowy dzięki nim nie jest jakiś nadzwyczajny, o tyle talerzykowy potrafi nas wywindować na wysokość znacznie przyjemniejszą niż czwarte piętro jakiejś demonicznej firmy. A jak nam ktoś na takiej górze powie: zjeżdżaj, to przynajmniej nie będzie w tym nic obraźliwego.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze