Czego oczy nie widzą, tego sercu żal
MARGOLA&KAZA • dawno temuLucynę widuję czasem przez okno, jak pędzi na skróty przez podwórko. Rozwiany płaszcz, wiosenny, zimowy, przejściowy... włosy też rozwiane. Ciągnie ze sobą siatki, torby, męża, swoje małe i większe dzieci, aktówki, jakieś tajemnicze pudla, wielkie teczki pełne papierzysk. Wychylam się z okna i macham do niej. - Lucyna! Wpadnij na kawę! Nie mogę! - słyszę nieodmiennie. – Lecę do pracy, do domu, na zajęcia z baletu z Olgą, na kursy szydełkowania, na zakupy, na egzamin, po męża, po samochód...
Lucynę widuję czasem przez okno, jak pędzi na skróty przez podwórko. Rozwiany płaszcz, wiosenny, zimowy, przejściowy… włosy też rozwiane. Ciągnie ze sobą siatki, torby, męża, swoje małe i większe dzieci, aktówki, jakieś tajemnicze pudla, wielkie teczki pełne papierzysk. Lucyna mieszka w domu obok. Wychylam się z okna i macham do niej.
— Lucyna! Wpadnij na kawę!
Nie mogę! — słyszę nieodmiennie. – Lecę do pracy, do domu, na zajęcia z baletu z Olgą, na kursy szydełkowania, na zakupy, na egzamin, po męża, po samochód…
Kiedyś jednak stał się cud. Lucyna wpadła do mnie na filiżankę kawy. Wyciągnęła na stół swoje komórki – służbową i prywatną, po czym spytała, czy mam czynny telefon stacjonarny, bo zostawiła mój numer na wszelki wypadek tu i ówdzie.
Nikomu nie można ufać – wyjaśniła wskazując na leżące w stanie gotowości telefony. – Ludzie, którzy mnie otaczają, niczego nie potrafią zrobić sami. Ja jestem odpowiedzialna za wszystko. Czy ty sobie wyobrażasz? Mąż beze mnie nie dobierze sobie krawata do koszuli, sama muszę rano przygotować mu skarpetki, spodnie, marynarkę, dzieci ubieram, wszystkim szykuję śniadanie, zmywam po nich, wiąże im szaliki, nakładam czapki, wysyłam do przedszkola, szkoły, pracy, zawożę i odbieram, odrabiam z nimi lekcje, organizuję im czas wolny, ganiam na zajęcia dodatkowe, sprzątam, gotuję, piorę, prasuję… No właśnie: żeby moja 14-letnia córka nie potrafiła sobie wyprasować bluzki do szkoły?! Latam po urzędach, bo zamierzamy się budować, ciągnę swoje własne studia, biorę dodatkowe zlecenia, nie mówiąc już o pracy, gdzie nikt nie postawi kroku beze mnie, a jeśli już, to jest to krok wstecz.
Mój gość mówił, nerwowo bawiąc się łyżeczką w cukiernicy. Wyglądała, jak ktoś na granicy psychicznego wyczerpania. Oczami wyobraźni widziałam, jak wyrywam Lucynę z tego zaklętego kręgu codziennych obowiązków i zabieram ją na wyciszający spacer bez telefonów i tego kociokwiku, po którym to spacerze zagoniona w piętkę Lucyna odzyskuje równowagę i spokój. Już miałam jej to zaproponować, kiedy padło pytanie:
— Co będzie kiedy mnie zabraknie? — Tu Lucyna zrobiła dramatyczną przerwę.
— Wszystko się zawali? – odparłam.
— Właśnie… - odparła Lucyna patrząc z niepokojem na milczące telefony. Nagle chwyciła za służbową komórkę: „Wszystko w porządku? Zdążycie? Pan B. jest? Nie ma? Dzwoniliście? Zajęte? Dzwońcie do oporu! Zresztą, podaj numer. Ja zadzwonię. Czy ja zawsze muszę wszystko za was robić?”.
Kiedy pan B. został zlokalizowany, Lucyna złapała prywatną komórkę: „Co tam? Zjedliście? Zostawiłam w lodówce. Na kartce napisałam. Czemu nie dzwonicie? Lekcje odrobione? Czego nie wie??? Niech sprawdzi w Internecie albo niech poczeka, jak wrócę to jej pomogę. Czy ja zawsze muszę za was myśleć?”. Lucyna odłożyła słuchawkę i wstała.
Czy kariatydy mają w zwyczaju siedzieć? Nie. One dźwigają swój ciężar na stojąco. Dlatego właśnie Lucyna, nieświadoma kariatyda, wstała i we wzburzeniu zaczęła chodzić po pokoju.
— Widzisz sama – godzina na kawie poza domem, a tam wszystko się wali. Lecę do domu. Oszaleć można z tymi ludźmi!
Nie zdążyłam jeszcze zamknąć drzwi, a jedna z komórek Lucyny już wybierała numer.
- „Halo!?” - usłyszałam jej glos już na parterze. – „Zrobiliście?…”
Wiesz Margola, pomyślałam sobie, że taki długi, niedzielny spacer bez telefonów mógłby Lucynę po prostu zabić.
Kaza
* * *Droga Kazo, nie znam Twojej Lucynki, ale znam wiele takich kobiet. Instytucja Lucynki zakorzeniona jest w nich tak głęboko, że jakiekolwiek próby wybicia ich z rytmu dźwigania na barkach ciężaru tego świata z góry skazane są na niepowodzenie. Przyglądam się im uważnie i próbuję na własny użytek dojść, skąd bierze się w nich ta ogromna nadodpowiedzianość, która zatruwa im życie, a bliskie osoby i współpracowników oblepia ubezwłasnowolniającą kontrolą. I wiesz, że te obserwacje pozwalają mi teraz bez pudła wyłonić dziewczynki, które następnie skariatydzieją i będą miały wszystko w życiu pod absolutną pieczą osobistą?
Pierwszym warunkiem, niekoniecznym do spełnienia, acz dość powszechnym, jest pochodzenie społeczne. Kariatydy pochodzą z rodzin przynajmniej dwudzietnych. Najczęściej są starszymi siostrami, choć niekoniecznie. Ich życiowym przekleństwem jest konieczność nieustannego udowadniania własnej przydatności albo walka o zainteresowanie rodziców, albo rodzicielska życiowa niezaradność, która zmusza te małe istotki, by brały na swoje barki całkiem dorosłe problemy. Obarczane są, świadomie lub nie, odpowiedzialnością za losy najbliższych, w tym – przede wszystkim – rodzeństwa. W tych rodzinach to najczęściej one nie mają racji, ma ją młodsza siostra lub rozpuszczony braciszek.
Rośnie nam zatem taka mała, dzielna Lucynka i uczy się przewidywać działania rodzeństwa na piętnaście kroków naprzód, żeby nie zebrać w skórę. Albo żeby wykazać swoją czujność na powierzonym stanowisku opiekunki. Albo po prostu działa już automatycznie, podświadomie, rutynowo, w taki sposób, żeby nikt nie mógł mieć do nikogo pretensji.
Innym czynnikiem pchającym Lucynkę w stronę kariatydyzmu może być nadwrażliwość. Bierze sobie taka Lucynka głęboko do serca problemy wszystkich otaczających ją ludzi i usiłuje je rozwiązywać. Syndrom zbawiciela świata tkwi w niej jak osikowy kołek w strzydze; jak go wyjąć, to zbudzi się do życia normalna dziewczyna. Nikt jednak nie łapie się za koniec kołka, przeciwnie, wszyscy biorą głęboki rozmach i dobijają go głębiej – bo wszyscy dawno przywykli, że Lucynka zadzwoni gdzie trzeba, załatwi, napisze, zaniesie, kupi, wystruga z drewna. Ot, poprosisz Lucynkę i Lucynka zrobi. Jej to nie przeszkadza, bo ona w ogóle nie wie, że można inaczej.
Może też taka Lucynka mieć skłonności i pecha. Pech polega na tym, że spotyka w życiu ludzi z detektorem kariatydalnym. Widzi taki, że ma do czynienia z kariatydą i się przykleja. I żyje potem Lucynka z taką przylgą na plecach, co to ani krawata, ani koszuli. A dzieci rosną, patrzą że tata na mamę spycha, to i one, dawaj, wszystko z mamą, bo bez mamy ani rusz. A że Lucynka ma skłonności, to nie widzi. Kółko się zamyka, Lucynka wpada w pętlę, pętla zaciska się na szyi, impas.
Istnieją też kariatydy połowicznie świadome problemu. To może być casus Twojej Lucynki. Może jej dwie komórki to rozpaczliwa próba rozdzielenia tego, co zawodowe, od tego, co osobiste? Może ona już wie, a przynajmniej przeczuwa, że to nie jest dobra droga? Złap się w jej wypowiedzi wątku o niezaradnej córce, wspomóż dziewczynę, pociągnij za tę nitkę, może sprujesz ten kokon, który ją krępuje. Tylko proszę Cię, błagam nade wszystko, nie przyjmuj jej problemów za swoje. Pod tym daszkiem nie ma już miejsca na barki następnej kariatydy. Chyba, że zbudujemy sobie nowiutki, śliczniutki tympanonik. Dla czworga naszych kanciastych ramion.
Twoja Margola Z Gipsu
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze