Samotność i cisza
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuSamotność i cisza wydają się czymś nienaturalnym, co nie powinno istnieć. Od ciszy można oszaleć, a samotność to nic przyjemnego. Czasem trzeba odciąć się od świata zewnętrznego, także tego w kablu i na ekranie. Bo samotność jest czymś wyjątkowym. To samo dotyczy ciszy. Ale obie zdarzają się zbyt rzadko.
Uwaga – dziś będzie osobiście i sentymentalnie. Po latach pisania tutaj, uważam, że mi wolno.
Szczęśliwie nikt nigdy nie zapytał mnie, w jaki sposób powstają moje felietony. I dobrze, bo powstają w sposób najzwyklejszy, otóż siadam z laptopem i klepię w klawisze niczym dzikus okładający dłońmi czaszki pokonanych wrogów. Dzieje się to w pociągach, moim mieszkaniu, a także w knajpach, parkach i pod mostem. Inaczej z tematyką – wymyślenie tydzień w tydzień nastręcza pewnych trudności. Szczęśliwym zrządzeniem losu nieustannie zdarzają mi się różne paskudne przypadki, które mogę spisać i podać odpowiednio przyprawione (czytaj – przekłamane). Zdarzyło mi się obdzwaniać znajomych z błaganiem, by coś podpowiedzieli, czasem podchodzę do obcych ludzi z dziwacznym pytaniem. Przeganiają mnie, albo i udzielają pokręconych odpowiedzi.
Słowa te piszę w mieszkaniu udostępnionym mi na parę dni przez mojego wydawcę. Fest hawira w centrum Krakowa. Aby tam się dostać musiałem wejść po długich, krętych schodach, które mogłyby prowadzić do komnaty czarodzieja. Potem przeszedłem się korytarzem zdolnym pomieścić połowę wietnamskich emigrantów w tym mieście, za nim rozciąga się pokój wielkości boiska do nożnej, obok znalazłem jeszcze jeden. Tu dla odmiany można by zagrać w kosza, gdyby nie tytanicznych rozmiarów łóżko (nie byłbym sobą, gdybym natychmiast nie pomyślał, co wyczyniali na nim luminarze literatury polskiej, aż wstyd zasnąć grzecznie i samotnie). Prócz niego mebli jest niewiele. Okno wychodzi na Stare Miasto. Mój głos niesie się echem jak w jaskini. Poza tym niewiele słychać, warknie samochód, zatrzeszczy tramwaj, nie dochodzą jednak odgłosy młodych pijących na Plantach ani mowa sekretarek z niższych pięter, milczy mój telewizor, nie ma też sieci bezprzewodowej. Cała kamienica jest cicha, jakby nawiedzona, a ja myślę sobie z rosnącym zdziwieniem: rety, jestem sam!
Samotność zdarza się przecież nieczęsto. Przez pierwsze osiemnaście lat życia jest właściwie niemożliwa. Wychowują nas rodzice, rodzic, opiekunowie, ewentualnie wilki w lesie. Ale nieustannie obracamy się w czyimś towarzystwie. To samo dotyczy szkoły, z reguły przepełnionej. Wagarujemy także w grupie, trudno samotnie grać w piłkę, a i grami „na komputer” czy inną konsolę nie da się wymieniać samemu ze sobą. Z tego też względu w nastolatku rodzi się czasem dziwaczne przekonanie o samotności wewnętrznej. Naiwna taka istotka, zwana często idiotą klasowym, śni mokre sny o własnej wyjątkowości, głębi uczuć i przemyśleń, której inni zwyczajnie nie potrafią dostrzec. Niekiedy, wewnętrzni samotnicy łączą się w pary, a potem pomagają sobie w wyborze czarnych strojów, dyskutują o muzyce Muse czy innego My Chemical Romance i czytają Zmierzch na głosy. Kończy się to rzadkim rodzajem rozczarowania: wspólnie spędzają czas, interesują się podobnym, o zgrozo – nie są ani samotni, ani wyjątkowi! Co teraz? Pozostaje rozstanie, ewentualnie jakaś forma buntu, której jednak nie potrafię sobie wyobrazić. Zwyczajowo jednak samotność licealno-intelektualna dobiega końca wraz z pierwszym udanym oralnym seksem (biernym).
Co dzieje się później, mniej więcej wiadomo. Studiujemy lub pracujemy, przebywając z innymi, a nawet zapalczywie lgnąc do innych. Mało kogo stać na własne mieszkanie, w konsekwencji czego młodzi łączą się w grupy, zasiedlające pokoje w ogromnych mieszkaniach, niczym przodkowie Węgrów swą upatrzoną ojczyznę. Następny etap to wyprowadzka we dwoje, potem mogą nastąpić przetasowania różnorakiego autoramentu: burzliwe dzieci, burzliwy rozwód, niemniej mało kto po rozstaniu wyprowadza się do samodzielnie zajmowanego lokalu (miałem akurat takie szczęście). Dom starców, przytułek oraz szpital również nie znają samotności, a gdy wyobrażam sobie swój koniec, nie nawiedza mnie inny obraz, jak tylko grób zbiorowy, gdzie mnie ciskają jak niepotrzebny nikomu gałgan.
Innymi słowy, samotność jest czymś wyjątkowym. To samo dotyczy ciszy.
Człowiek przyjście na świat obwieszcza swoim wyciem, zapewne ze zgrozy, jakby maluch przeczuwał już, jaki cymes go czeka. Potem na przemian wrzeszczy i wrzasków wysłuchuje. Konkretnie są to piski uszczęśliwionych babć i ciotek. Gwar znajdujemy w szkole (znowu ona), lecz i rozrywki mamy głośne. Słuchamy muzyki, chodzimy do kina i na mecze, dając upust potrzebie zachowań stadnych, wreszcie – jak o tym nie wspomnieć? – niektórzy mają miły zwyczaj piszczeć i pohukiwać podczas jednej z milszych czynności ofiarowanych nam przez Stwórcę. Konamy też w hałasie, żegna nas płacz, ewentualnie radosne okrzyki, zdarzy się czasem wystrzał. Jego już nie usłyszymy.
Samotność i cisza wydają się czymś nienaturalnym, co nie powinno istnieć, a jednak istnieje, tylko zdarza się niezbyt często. Stąd doskonale rozumiem podkrakowskich mnichów, oferujących sylwestra w przyklasztornej celi. Inni zakonnicy nagrali ciszę, zmąconą co najwyżej odgłosem kroków przez nawę i śpiewem modlitewnym. Sam, kiedy znalazłem się tutaj, w tym wielkim mieszkaniu, nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Korciło mnie, żeby poszukać radia albo naprawić telewizor, pisząc, długo nie mogłem znaleźć sobie miejsca, krążyłem od ściany do ściany, trwożnie oglądając się za siebie w niesłusznym przekonaniu, że ktoś stoi tuż obok.
Od ciszy można oczywiście oszaleć, samotność to nic przyjemnego. Są przecież kobiety porzucone przez mężczyzn w obcych miastach, staruszkowie co przeżyli ostatniego ukochanego wroga, wreszcie jacyś nieszczęśnicy ciśnięci przez los w łódkę pośrodku Atlantyku albo pod koło podbiegunowe, między fokę i pingwina. Zdarza się to, tak samo jak rodzą się ludzie niewidomi od urodzenia lub dwugłowe cielęta. Przykre, lecz nieczęste.
Co chcę powiedzieć? Ano nic poza tym, że siedzę przy wielkim biurku, w jeszcze większym mieszkaniu, na parapecie siedzi milczący gołąb, a słyszę tylko własne palce stukające w klawisze. Nikt nie wyjdzie po schodach prócz mnie, nikt się nie odezwie, a ja, pozbawiony łatwych ucieczek, zmierzę się sam ze sobą. Póki co, jest cicho, samotnie, ciekawie i już wiem, że czasem trzeba odciąć się od świata zewnętrznego, także tego w kablu i na ekranie.
Czego wszystkim życzę.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze