Studiując pod skrzydłami mamy
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuStudia, zwłaszcza te, które wiążą się z wyjazdem z rodzinnego domu, to pierwszy krok w dorosłość. Nie zawsze jest lekko, ale niezależność i wolność smakują niesamowicie. Nie każdy jednak poznaje ich smak – na przykład dzieci nadopiekuńczych rodziców, którym rodzice przesadną troską i krótką smyczą podcinają skrzydła i nie pozwalają dorosnąć.
Studia, zwłaszcza te, które wiążą się z wyjazdem z rodzinnego domu, to pierwszy krok w dorosłość. Nie zawsze jest lekko, ale niezależność i wolność smakują niesamowicie. Nie każdy jednak poznaje ich smak – na przykład dzieci nadopiekuńczych rodziców, którym rodzice przesadną troską i krótką smyczą podcinają skrzydła i nie pozwalają dorosnąć.
Agata (24 lata, studentka z Olsztyna):
— Z Jankiem, moim kolegą z podwórka, przez pierwsze miesiące studiów mieszkaliśmy w jednym segmencie olsztyńskiego akademika. Chłopak zawsze był bardzo związany z mamą – może przez to, że jego ojciec ciągle bywał w delegacji, a może dlatego, że matka – poza dziećmi – nie miała swojego życia. Nie przepracowała w swoim życiu ani jednego dnia – zajmowała się domem, synami i sobą. Janek robił, co matka chciała i kazała (zresztą tak samo jak ojciec i młodszy brat). Dość apodyktyczna z niej kobieta. Podejrzewam, że i dla ojca, i dla Janka, wyjazd z domu to było wybawienie.
Ale do rzeczy! Spotykaliśmy się często na papierosie – zaprzyjaźniliśmy się. Janek to cichy, może nieco wycofany chłopak, ale za to szalenie zabawny i pogodny. Dobrze sobie radził, jeśli jednak wydawało się, że się usamodzielni i wyrwie spod skrzydeł matki, to się pomylił. Ta kobieta była niezłomna! Przyjeżdżała tak często, że można było pomyśleć, że nie wyjeżdżała wcale (mieszka niedaleko Olsztyna). Przywoziła jedzenie, zabierała brudne ciuchy do prania, prasowała co trzeba (korzystali z tego współlokatorzy, a jakże), no i sprzątała – potrafiła nawet dezynfekować nasz wspólny kibelek. Nam to nawet jakoś niespecjalnie przeszkadzało, za to Janek – po tym, jak jego prośby i groźby nie robiły na szalonej mamuśce wrażenia — wymiękł. No i nie miał dystansu — coraz mniej śmieszyły go żarciki chłopaków, a ci zbitę mieli nieprzeciętną. Szkoda mi go było, ale co miałam zrobić. Zresztą… Nawet kiedy Janek zaczął znikać na całe dnie, matce to nie przeszkadzało – i tak wpadała, by robić swoje. Chłopacy zaczęli do niej mówić „pani mamo”.
To trwało do końca pierwszego semestru. Jakoś podczas sesji Janek wyprowadził się z pokoju – tylko ja wiedziałam, dokąd. Oczywiście nie pisnęłam o tym słowem. Przygarnęła go do siebie koleżanka z roku. Tak im dobrze było razem, że dziś wychowują kilkumiesięcznego Bartusia. Matka Janka wpadła w szał – spotkanie z przyszłą synową było naprawdę dramatyczne. Wyzywała ją, oskarżyła nie tylko o to, że uwiodła syna, ale i że zmarnowała mu życie. Bo Janek nie tylko zbuntował się przeciw matce, ale i po cichu się ożenił. Studiuje zaocznie, haruje fizycznie. Zarabia grosze, wygląda jak zombie, ale mówi, że jest szczęśliwy — niezależny i wolny. Trzymam za nich kciuki.
Paulina (26 lat, pedagog z Gdańska):
— Kiedy poszłam na studia, to myślałam, że zwariuję ze szczęścia. Kręciło mnie, że sama o sobie decyduję (moja mama była dość surowa), będę robić, co dusza zapragnie, sama urządzę swój pokój, ugotuję sobie, co tylko będę chciała…. Naprawdę cieszyło mnie to, że wreszcie mogę być dorosła i wolna. Niewiele wiedziałam o codzienności na swoim – nie miałam pojęcia, jak się obsługuje pralkę, nie umiałam dobrze rozplanować wydatków, a i z gotowaniem było u mnie cienko – nie wiedziałam, jak zrobić naleśniki, zupę czy mielone. Wydawało mi się, że jeśli chodzi o samodzielność i zaradność, jest ze mną kiepsko. Okazało się, że nie. Wynajęłam małe mieszkanie z Olą, znajomą z liceum. To dopiero był gamoń!
Ola była dziewczęciem, które przypalało wodę na herbatę, roztaczało aurę „nie umiem”, a dzwoniło do mamy kilkanaście razy dziennie. To była naprawdę gorąca linia, a tematem ich rozmów było: co to jest fastryga, czy można kupić jednego banana czy trzeba całą kiść, czy można jeść śledzie na śniadanie, ile bułek powinna kupić Ola, by wystarczyło jej także na kolację, jak uprać dżinsy, czy — uwaga! – prawdą jest, że wycierając się ręcznikiem mężczyzny można zajść w ciążę. Dzwoniła też z prośbą, żeby mama sprawdziła jej rozkład jazdy albo powiedziała, jak gdzie dotrzeć.
Ponieważ miasto, z którego pochodzimy, leży nieszczególnie daleko od Trójmiasta, jej rodzice często u nas bywali. Przywozili Oli kartony ryżu, makaronu, gotowych sosów, zgrzewki soków, no i weki – mięsa, pulpety, zupy plus mrożonki (a mrozili wszystko, co się dało). W sumie gdyby nie te zapasy, to Ola umarłaby z głodu, ponieważ wszystkie pieniądze – po opłaceniu mieszkania – przewalała na ciuchy i kosmetyki.
Potem przygruchała sobie Misia, nie mniejszego cudaka i niedorajdę życiowego. Misio u nas bywał, przesiadywał, w końcu waletował, a rodzice serwowali catering dla dwojga. Kiepsko się komponowałam ze swoim umiłowaniem samodzielności i ryżem gotowanym na kostce rosołowej (bo na nic innego nie było mnie stać). Pewnie, że jej trochę zazdrościłam, ale wolałam jednak swoją niezależność i dziadowanie niż taką żenadę. Przestałam lubić swoje mieszkanie — nerw mnie chwytał za każdym razem, kiedy w kuchni spotykałam tę miziającą się dwójkę, albo natykałam się na bałagan w łazience (mama sprzątnie). Do tego oni byli tak obleśni, nieapetyczni, flegmatyczni, z taką żenującą manierą zblazowanych smarkaczy. Wymiękłam i po pierwszym roku nasze drogi się rozeszły. Teraz tyram za najniższą krajową i cieszę się, że w ogóle mam pracę, za to z tego, co wiem, Ola i Misio robią doktoraty. Wciąż utrzymują ich rodzice.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze