Osobisty trener
LEWI • dawno temuW moim poprzednim felietonie podzieliłam się z czytelniczkami myślą, że spowalnianie objawów starzenia, co zawdzięczamy regularnym ćwiczeniom na siłowni, to dobry argument motywacji zastępczej dla tych, którym spędzone w pocie czoła godziny pracy nad „rzeźbą” nie przynoszą widocznych rezultatów, a przynajmniej nie tak szybko, jak tego wymaga psychika przeciętnie zaciętego śmiertelnika, by utrzymać „nastrój bojowy” i nie znajdować sobie wymówek w stylu: adidasy mi skrzypią na elipsie, ale zacznę znowu chodzić regularnie, jak tylko sobie kupię buty z lepszą podeszwą.
Ale ciało nie zawsze reaguje racjonalnie na zadawane mu dla jego dobra cierpienia i to właśnie w nim samym, a nie między ciałem a duchem, toczą się najważniejsze zmagania.Skąd mam tę pewność? Stąd, że na siłowni, gdzie wszystkie ściany są pokryte lustrami, obserwuję siebie, może nie „obojętnie jak turyści”, ale z pewnym dystansem i zdziwieniem, i dostrzegam, że ciało me męczy się same ze sobą bardziej niż wskazuje na to natężenie zmagań na linii: siła woli-opór organiczny przed utratą zapasów energetycznych.Im dłużej się sobie przyglądam, tym więcej dopada mnie niepewnych uczuć wobec mej powłoki cielesnej, a wszystko to z powodu jej dwuznacznego dynamizmu, który mimowolnie śledzę w lustrzanym odbiciu. Zrazu widzę dynamizm pożądany, a więc przejaw siły, wyzwolenie energii, która wprawia w obroty przyrząd do ćwiczeń, lecz stopniowo ciało emancypuje się spod sterów centralnego układu nerwowego, ruchy stają się bezwładne, organizm walczy, ale wiele jego tkanek, a wręcz całe kończyny, poruszają się niezależnie od „zwartej” reszty ciała, wzrok obłędny, niekontrolowany grymas na twarzy. Tak, to też dynamizm, tyle że w rozumieniu polonistycznym; przeobrażenie z jednego stanu w drugi.
W takich chwilach człowiek człowiekowi nie wilkiem jest, lecz źródełkiem krystalicznej wody na pustyni. Sala do ćwiczeń to jedno z tych miejsc, w których nie sposób wytrzymać samemu. Widok kogokolwiek na przyrządzie obok sprawia mi niepomierną radość, bo wtedy, powiem nie owijając w bawełnę, mogę przerzucić uwagę z siebie na tego kogoś, zawiesić na nim mój wzrok i tym samym zdjąć jego ciężar z siebie samej.Raz tą miłą osobą, która służyła mi swoim ciałem za wieszak dla mojego ciężkiego spojrzenia, był spójny i naprężony, szczupły i muskularny oraz równomiernie opalony młodzieniec z tlenionymi pasemkami włosów oryginalnie zarzuconymi od przedziałka nad lewym uchem w prawo, który bez specjalnego wysiłku i zaangażowania na twarzy pracował wytrwale nad rzeźbą pośladków i ud na sąsiadującym z moim rowerkiem steperze. Bez potrzeby udawania, że tylko przypadkowo się na niego spojrzałam, gdyby nasz wzrok się skrzyżował w lustrzanej ścianie, mogłam spokojnie świdrować wzrokiem owego chłopaka, bowiem powieść sensacyjno-erotyczna (wiem, bo też ją kiedyś czytałam) pochłonęła go bez reszty i ani razu głowy znad niej nie podniósł. To, jak sprytnie wywinął się nudzie oraz frustracji wynikającej z gapienia się w swe spocone oblicze, choć może w jego przypadku nie można mówić o tym ostatnim uczuciu (zapracował sobie na to), a jedynie chęci pogodzenia rozrywki z powinnością wobec ciała, wydało mi się zrazu wyczynem niemożliwym. Widziałam same przeszkody: nie uda mi się skoordynować ciała tak, by pracować nogami i jednocześnie, niezależnie od nich, trzymać sztywno w rękach, chociażby opierając je o kierownicę rowerka czy stepera, książkę; a może dostanę mdłości czytając tekst w ruchu, w samochodzie dostaję choroby lokomocyjnej od samego czytania napisów na billboardach, no prawie… i czy w ogóle dam radę w takich warunkach skupić się nad jakąkolwiek lekturą.
Następnym razem, gdy znalazłam się sama na tzw. sali aerobowej, zdecydowałam się sięgnąć po jakieś czasopismo ze stojaka: do wyboru kobiece ogólnotematyczne lub kobiece o fitnessie. No i udało mi się bez problemu. Od jednej gazetki do drugiej, systematycznie przejrzałam ich cały zalegający tam stos, a co więcej, chyba nigdy przedtem nie przeczytałam tak uważnie tylu artykułów w jednym czasopiśmie da capo al fine. Dzięki temu, że znalazłam coś, co pomogło odwrócić moją uwagę ode mnie samej, okazało się, że po rozgrzewce zostaje mi jeszcze trochę sił na inne ćwiczenia (choć nie jestem pewna, czy zachowanie większych zapasów energii nie wiązało się jakoś z faktem, że tempo pedałowania średnio spadało mi o 10 km/h w trakcie czytania). Ale lektura pism kobiecych na rowerku i steperze miała też swoje negatywne strony; moja wiedza o sposobach prowadzących do uzyskania „sylwetki gwiazd” rosła, a wraz z nią obniżała się wiara we własne siły przeciwstawione największemu ze wszystkich żywiołów — oporowi materii ud i brzucha.
Przede wszystkim da się zauważyć, że gwiazdy „pakują”; bicepsy, żylaste przedramiona, widoczny zarys mięśni klatki piersiowej, co niegdyś u kobiety nie-lekkoatletki było widokiem niespotykanym, no i te great abs - wyrzeźbione brzuszki. Weźmy taką Britney Spears pod lupę; gdy jako nastolatka podbijała świat piosenką „Walnij mnie dziecinko jeszcze raz”, już rysowały się jej wałki na brzuchu, jej obecny brzuch to kobieca wersja „kaloryfera” Brada Pitta. Nie wspomnę o Janet Jackson, Madonnie, Sarze Jessice Parker, które, jak wyraził się mój przejawiający seksistowskie poczucie humoru tata, nabrały cech męskich. Nawet do niedawna wiotka Nicole Kidman, której ciało pomogło wiarygodnie wcielić się w depresyjną i spędzającej dużo czasu w łóżku pisarkę Virginię Woolf, statuetkę Oskara za tę rolę dzierżyła w muskularnej dłoni, podczas gdy przez wycięcie w spódnicy można było zauważyć jej jakże odmienne od tych, które pamiętamy z „Godzin”, łydki nowej królowej Hollywood — z wyraźnie wykształconym mięśniem i napiętymi ścięgnami. Przykłady cudownych metamorfoz, którym ulegają ulubienice Ameryki można by mnożyć długo, istotne jest jednakże, jak ten sukces skopiować. Odpowiedź na to pytanie jest proste, nie ma tu żadnej tajemnicy, lecz prawda nie przybliża przeciętnego śmiertelnika o krok do wymarzonej sylwetki, gdyż jest nią… osobisty trener.
Kim jest osobisty trener dla gwiazdy? To jej trzeci rodzic, nauczyciel, przewodnik, wsparcie i wyzwanie, poranek i wieczór, wszystkie pory roku, „wschód, zachód, północ, południe, tygodniowa harówka i niedzielny odpoczynek”, no i oczywiście bardzo kosztowny wydatek. Zapewne bez osobistego trenera można też dojść do niezłej formy, ale tak się składa, że żadna, a przynajmniej żadna kobieta ze świata show businessu, o której wspominają pisma kobiece, nie schudła, nie ujędrniła i nie odmłodziła swego ciała w sposób zadawalający jej producentów bez pomocy osób trzecich. Przekaz płynący z czasopism dla kobiet jest jednoznaczny: możesz sama robić w domu te zestawy ćwiczeń, które poniżej ilustrujemy, ale nie wiadomo, na ile jest to realne, że matka Polka zmieni się w Halle Berry, dzięki systematycznym ćwiczeniom na dywanie w dużym pokoju. Na tym podłym świecie pewne jest tylko to, że osobisty trener przygotuje Julię Roberts w miesiąc do roli bogini, gdy w punkcie wyjścia ma 10-kilogramową nadwagę, niefotogeniczny tyłek i zupełnie tragiczny celulit.
Po każdym przejrzanym magazynie umacniałam się w przekonaniu, że bez osobistego trenera ani rusz, a moje samotne zmagania na siłowni to jedynie powtórka z noweli „Stary człowiek i morze”. Niestety w ogóle nie zależy mi na udowodnieniu sobie, że mam silną wolę na polu spalania tłuszczu z brzucha, czyli „sztuce dla sztuki”; jedyne czego pragnę to skuteczność.
Wywiad z Cindy Crawford przeprowadzony na planie zdjęciowym do reklamy wody Arctic zapowiadał się obiecująco, jako dowód na to, że samemu też można. Zdjęcia dołączone do artykułu i podpisy pod nimi mówiły, jeśli nie wprost, to bardzo silnie to sugerowały, że Cindy sama wie najlepiej jak powinno się ćwiczyć, w domyśle nie potrzebuje osobistego trenera. Cindy nagrała kasetę z instruktażem aerobiku, reklamuje sieć siłowni w USA, ostatnio chcąc udowodnić, że osiągnięcie wspaniałej sylwetki nie jest wcale takie trudne, zabrała na siłownię swoją mamę i przez miesiąc instruowała ją, dzięki czemu mama schudła 15 kilo i mieści się w spodnie swojej smukłej córki. Oczywiście na korzyść Cindy działają też inne okoliczności: od dziecka bardziej jej smakuje szpinak niż czekolada, jest stale w ruchu, stara się pogodzić, niczym Napoleon, kilka czynności naraz. Nie zawsze się to udaje; w czasie 15 minut, które jej zabiera podwiezienie dzieci do przedszkola nie może nic dodatkowo robić, ale ona godzi się z tym, że tego czasu nie może spożytkować bardziej efektywnie.
Och, to podobnie ja teraz siedzę na rowerku i spalam kalorie, już 144 dokładnie, a jednocześnie czytam, rozwijam się, ciągle czegoś się dowiaduję — mniej więcej coś takiego pomyślałam sobie ocierając pot z czoła i „dodając gazu”, żeby podnieść wskaźnik spalanych kalorii na minutę, który znacznie spadł, odkąd zaczęłam zabierać magazyny na przyrządy do ćwiczeń.
Dalsza część wywiadu przyniosła jednak niespodziewane rozczarowanie. Topmodelka wyznaje, że żelaznym punktem programu każdego jej dnia, czasem, w trakcie którego nie ma jej dla nikogo jest godzinny trening… z osobistym trenerem. Oj Cindy, Cindy, całą Amerykę uczysz z kasety wideo jak samemu w domu osiągnąć taką sylwetkę jak twoja, a sama ćwiczysz z trenerem. Większy kit wciskała tylko pani Kwaśniewska, która niegdyś w jakiś wywiadzie zaręczała, że kocha swoje stare sukienki jeszcze z czasów, nie chcę skłamać, mniej więcej studenckich i nadal w nich czasem chodzi. Odkąd została pierwszą damą RP nie widziano jej w czymś z zeszłego roku, zapewne łącznie z mężem, który notabene elegancją przyćmiewa prezydenta Francji i premiera Włoch — w końcu małżonkowie powinni trzymać się wobec siebie pewnych standardów.
Bogatemu nie zabronisz, jak rzecze mądre powiedzenie, ale co ja mam zrobić, by poprawić standard mojego życia. Chyba nie obędzie się bez dodatkowego wydatku. Od przyszłego miesiąca zrezygnuję z karnetu zniżkowego na poranne godziny, kiedy w siłowni nie ma jeszcze instruktora, a za to wykupię wejścia na popołudnia…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze