Co robi mężczyzna po rozstaniu
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuOdchodzimy od siebie, żeby uniknąć obowiązków, nudy i móc bez skrępowania współżyć z nowymi partnerami. Przeciętny facet trwa w przekonaniu, że oto świat otwiera przed nim wilgotne wrota i pozwoli na realizację niesfornych marzeń. Tymczasem odłączywszy się od dziewczyny, poszaleje trochę robiąc z siebie durnia, a potem jest skołowany, zadowolony i smutny zarazem. Próba ucieczki od nudy zawsze kończy się niepowodzeniem.
Ludzie połączeni w pary kontrolują się nawzajem i strasznie tej kontroli potrzebują – gdyby nie to parcie, wchodzilibyśmy w związki z dużo mniejszą ochotą.
Człowiek samotny posiada taki dar do wyczyniania idiotyzmów, szkodliwych dla siebie i świata, że chyba tylko Miłosierdzie Boże utrzymuje go przy życiu dłużej niż kwadrans. Stad, wszystkie impulsy w sercu, mózgu oraz kroczu wychodzą z siebie w poszukiwaniu partnera. Kontrola przybiera najróżniejsze formy, z której najbardziej prymitywne jest samozczepienie: partner nie odpuszcza partnera na krok. Ojciec opowiadał mi o koledze z pracy, który wypłatę odbierał w towarzystwie żony. Podpisywał kwitek, odsuwał się od okienka, a ślubna spokojnie ładowała cały grosz do torebki (podejrzewam, że gdy pracodawca przeszedł na przelewy, ten facet leżał tydzień krzyżem w kościele, dziękując Stwórcy za postęp technologiczny). Nowoczesne formy kontroli wyrażają się w zasypywaniu partnera wspólnymi inicjatywami, wypytywaniu o wszystko co ma się wydarzyć w przyszłości, jakby każdy, wyjeżdżając na delegację, dysponował szklaną kulą. Rozpowszechniło się – o nieszczęsny świecie – nieustanne bombardowanie SMS-ami i telefonami – w razie najkrótszej nawet rozłąki. Gwarantuję. Gdyby minuta rozmowy kosztowała pięć złotych a wiadomość tekstowa dwójkę, świat natychmiast stałby się lepszy.
W momencie rozstania wypracowany przez lata (miesiące, dni?) trwania związku mechanizm kontroli ulega gwałtownemu unicestwieniu. Budzi to zrozumiałą złość. Prawo do wiedzy zostało nam odebrane, co niesłychanie rozpala i tak wrzącą temperaturę towarzyszącą rozejściu. Powstaje brak równie dotkliwy, co nieobecność drugiej osoby w łóżku. Z tego też powodu, rozwodnicy dalej dzwonią do siebie i mówią, jak to zjedli obiad, pojechali do Bydgoszczy i że pies sąsiada narobił im na trawnik.
Odchodzimy od siebie, żeby uniknąć obowiązków, nudy i móc bez skrępowania współżyć z nowymi partnerami. Innych przyczyn – poza przemocą domową – znaleźć nie potrafię, tak samo jak nie mam pojęcia, co kobiety wyczyniają, jeśli uda im się wywalić chłopa z walizkami. Los mężczyzn jest mi za to znajomy.
My, faceci, nieodmiennie padamy ofiarą własnych złudzeń.
Rozstanie, zwłaszcza po długim okresie znajomości, łączy się z szeregiem wątpliwości, które przerastają trudne do opisania poczucie euforii. Przeciętny facet, choć umordowany, trwa w przekonaniu, że oto świat otwiera przed nim wilgotne wrota, mianuje księciem i pozwoli na realizację marzeń co najmniej niesfornych. Mało co, a taki nie wsiądzie w samolot, frunąć ku Pameli Anderson, wierząc święcie, że ta wpuści go do swego geriatrycznego wyrka (mniej ambitni zasuwają do Rybnika, gdzie ponoć mieszka Ewa Sonnet). Do tego, z takim świeżym kawalerem każdy obchodzi się jak z jajkiem: przytuli, pomoże, da kasę i dach nad głową. Wiadomo, biedak, tyle wycierpiał.
Sytuacja, w której mężczyzna wyprowadza się do nowej kobiety, jest typowa i przez to niezajmująca. Poczucie zmiany szybko niknie i po jakimś roku wychodzi na to, że przeszliśmy po prostu do innego pokoju w piekle (wyjąwszy sytuacje, kiedy facet umknął z patologii w ciepłą normalność), tyle, że już siły brak na kolejną zmianę. I dobrze. Matoł oczekujący, że motylki w brzuszku będą trwały wiecznie, winien być wytarzany w smole i pierzu, a następnie popędzony widłami nad najbliższy akwen powstały pospołu z łez porzuconych kobiet i tych kobiet, które jednak nie zostały porzucone.
Pierwsza część triady, czyli obowiązki (te mężczyznom wydają się wyjątkowo przykre) powracają w iście komediowy sposób. Istnieje ogromna ilość filmów slapstickowych, gdzie małżonek naśmiewający się z zadań domowych staje wobec konieczności ich spełnienia. Następnie wybucha garnek z zupą, woda w kranie okazuje się zatruta, pralka komunikuje się z kosmosem, a zbaraniałemu mężczyźnie nie pozostaje nic ponad zwalenie się na krzesło i obserwowanie wyścigu karaluchów ku ostatniej ocalałej kanapce. Uwierzcie rozwodnikowi, tak naprawdę to wygląda – spacerowanie w dwóch różnych skarpetkach jest najłagodniejszym przejawem tej sytuacji.
Nuda powraca nieco później, już po udanej ofensywie wspomnianych wyżej karakanów. Bycie w związku dłuższym niż żywot motyla wiąże się z powtarzalnością pewnych zajęć, które nie do końca słusznie odbieramy jako nudę. Możliwości rozrywkowe się kurczą, za to po rozstaniu wręcz czarują swym bogactwem. Niektórzy zmieniają się w pijaka i fleję, inni próbują nadgonić stracony czas prowadząc życie kulturalne, jakby ono, samo w sobie, stratą czasu nie było, inni radują się towarzystwem kumpli, wcześniej przeganianych z domowego ogniska, kupują sobie przedłużenia członka w rodzaju aparatu fotograficznego, telewizora i konsoli, następnie siadają wśród tych bogactw i nudzą się śmiertelnie. Znudzenie przynależy bowiem do życia i jest niezależne od statusu społecznego, trwania w związku czy też orki na singlowym poletku. Próba ucieczki od nudy zawsze zakończy się niepowodzeniem, co zmienia się w niechciany nawet przeze mnie argument na rzecz monogamii: trwajmy przy jednym partnerze, bo nuda i tak nas dopadnie. Przynajmniej oszczędzimy sobie rozczarowań.
Wreszcie ten seks. Jeśli ktoś twierdzi, że trwając w związku nawet nie zerknie na innego osobnika płci przeciwnej, dla mnie jest durniem, kłamcą, zapewne jednym i drugim. Sam chciałbym, by mojej partnerce podobali się inni faceci, żeby nawet czuła trudne do odegnania drżenia, ale im nie ulegała. Wiedziałbym wówczas, że nie trafiłem się jej z przypadku, że stoi za tym wybór mocniejszy niż kaprys, a ja jestem kimś z wielu, a jednak wyjątkowym przez fakt dotrzymania wierności. Więc ludzie nam się podobają, czasem konkretni, czasem śnimy o abstrakcyjnym śmiganiu od jednego młodego ciała do drugiego. Rozstaniu towarzyszy nadzieja, że myśl w czyn się oblecze. Nic bardziej mylnego.
Działa tu paradoks wymykający się rozumowaniu, ot jeden z licznych fenomenów w życiu. Wyobraźmy sobie faceta, który, pozostając w związku cieszył się niesłychanym powodzeniem u kobiet, mówiąc kolokwialnie — leciały na niego wszystkie i nawet pani spotkana przypadkowo w windzie rwała się by ściągnąć mu spodnie. Nieważne, czy na to pozwolił. Ważne, że kiedy zdecyduje się opuścić swoją partnerkę (ze słusznych lub niecnych powodów), wszystkie te chętne kobiety znikają, jakby padły ofiarą zarazy. Wracają do swoich mężczyzn, zostają lesbijkami, wyjeżdżają do Honolulu, gubią telefony, przechodzą operację płci, dość powiedzieć, że wokół chłopa scena nagle pustoszeje i ani myśli się zapełnić.
Bynajmniej nie działa to w druga stronę. Chłop, który tkwiąc w związku, nie cieszył się życzliwością nawet babci klozetowej, wkroczywszy w stan wolny, nie zmieni się w playboya. Przeciwnie; napotka w ciemnej uliczce drużynę koszykarek wracającą z wygranego meczu. Te pobiją go ciężko, okazując radość ze zwycięstwa.
I tak to jest: odłączywszy się od was, dziewczyny, poszalejemy trochę, niezawodnie robiąc z siebie durnia, a potem posiedzimy sobie w ciemnym kącie, skołowani, zadowoleni i smutni zarazem. Zasmarkane to stworzenie wygląda tak żałośnie, że w głowie byłej partnerki rodzi się myśl, czy przypadkiem nie doprowadzić do zejścia, sprawdzić – może jeszcze się uda.
Ani mi się ważcie!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze