Rzuciłam wszystko dla miłości!
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuSpakować się, wyjechać za Ocean czy do tajgi? Rzucić w diabły pracę, studia, rodzinę i przyjaciół? Zamienić korporację na chatkę w lesie? Dla miłości można zrobić wszystko, a potem żyje się długo i szczęśliwie! Przynajmniej w kinie i telewizji. W rzeczywistości kończy się to różnie.
Marta z Katowic długo czekała na wymarzoną miłość. Miała już trzydzieści dwa lata, kiedy poznała Jego. Przystojnego, bogatego, dowcipnego, chcącego mieć dzieci i domek z ogródkiem. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Dalszy ciąg tej historii byłby oczywisty, gdyby nie pewien drobiazg:
- Że Jewgienij jest Rosjaninem, to oczywiście zauważyłam od razu. Aż tak zaślepiona miłością nie byłam. Do Polski przyjechał na dwa miesiące, bo jego kopalnia miała współpracować z polskimi. Ale myślałam, że z radością ożeni się ze mną i przeprowadzi do Polski. Przecież miliony jego rodaków oddałoby wiele za żonę z paszportem UE i możliwość uzyskania naszego obywatelstwa. Ale nie Jewgienij. Dla niego było oczywiste, że to ja się do niego przeniosę. Bo przecież żona idzie za mężem, jak stwierdził. Dla mnie pomysł, że miałabym jechać na Syberię z własnej i nieprzymuszonej woli, brzmiał jak kiepski żart. Co niby miałabym tam robić? Być znudzoną żoną inżyniera? Tym bardziej, że nie znałam rosyjskiego. Z Jewgienijem rozmawiałam tylko po angielsku. W Katowicach pracowałam w szkole, uczyłam biologii. Rosyjskich dzieci uczyć nie mogłam. Nie można opowiadać o podziale komórki, jeśli potrafi się powiedzieć tylko da i Walentina Tierieszkowa.
Racjonalnie rzecz biorąc, nie powinnam tam jechać. Ale byłam tak zakochana, że po ekspresowym ślubie w kościele katolickim (to na szczęście dla Jewgienija nie było problemem, nie nalegał na cerkiew, bo jak większość mieszkańców byłego ZSRR jest właściwie obojętny religijnie) poleciałam z nim na Syberię. Do miasta, w którym połowa dorosłych ludzi pracowała w kopalni, a druga połowa wcale. Jak teraz sama siebie słucham, to mam świadomość, że czytelnik jest przekonany, iż wydarzy się coś strasznego… W stylu: "mój mąż okazał się alkoholikiem i sadystą, a ja biedna bez języka i z nauczycielskimi oszczędnościami zostałam jego bezbronną ofiarą". Otóż, wcale nie.
Mieszkałam na Syberii trzy lata. Na początku było ciężko, bo zwyczajnie nie miałam co robić. Niby zajmowałam się domem, czekałam z obiadem i takie tam, ale nie oszukujmy się – nie po to skończyłam dwa kierunki studiów, żeby podniecać się smażeniem wątróbki. Nawet mój mąż, choć tradycjonalista, uznał, że muszę poszukać sobie jakiegoś zajęcia, bo inaczej zwariuję. Wkręciłam się więc w miejscową Polonię – potomków ludzi, którzy na Syberię trafili zdecydowanie nie z własnej woli. Dostałam pracę w weekendowej polskiej szkole, gdzie moja nieznajomość rosyjskiego była wręcz atutem. W końcu nauczyłam się nawet języka. Dwa razy byliśmy w Polsce, bo Jewgienija wysyłano w podróże służbowe. Po dwóch latach zaszłam w ciążę. A wkrótce potem firma Jewgienija postanowiła wysłać go do Polski na stałe… Co prawda do Warszawy, a nie do Katowic, ale z syberyjskiej perspektywy to żadna odległość. I tak oto z powrotem jestem w kraju. Nie żałuję, że wyjechałam, ale cieszę się, że ten czas w Rosji spędziłam aktywnie i nie dałam się „zepchnąć do kuchni”. Mam za sobą wspaniałe doświadczenie.
Kamila z Poznania znacznie gorzej wspomina swoją szaleńczą miłość i kompletne przemeblowanie, jakie postanowiła zrobić z jej powodu w swoim życiu:
— Byłam na czwartym roku studiów, kiedy poznałam Tomka. To była klasyczna miłość od pierwszego wejrzenia – jakby piorun strzelił. Pobraliśmy się już po dwóch miesiącach znajomości. Dla mnie oczywistym było, że będziemy mieszkać w Poznaniu. Tomek pochodził z bardzo małego miasteczka na Podkarpaciu i raczej nie było szans, żebym znalazła tam pracę po moich studiach. Skończyłam historię sztuki, marzyłam o tym, by pracować w muzeum. Dlatego robiłam bezpłatne praktyki i starałam się o etat. A tu „zonk” - Tomek zaraz po swojej obronie powiedział, że wracamy do domu. Jego domu, oczywiście, bo ja urodziłam się w Poznaniu. Dla niego praca była – miał objąć stanowisko księgowego w firmie, gdzie pracował już jego ojciec. Ja miałam być żoną „przy mężu”. Mieliśmy zapewnione mieszkanie u jego rodziców i obietnicę, że przepiszą na nas dom.
Dzisiaj sama nie rozumiem, dlaczego wyjechałam. Miałam chyba klapki na oczach. Było przecież wiele innych ewentualności – mogliśmy pójść na kompromis i na przykład wyjechać do jakiegoś innego miasta. Mogłam też uświadomić mu, że jako księgowy może pracować wszędzie, a już na pewno w Poznaniu. Ale byłam tak zakochana, że po pięciominutowym namyśle zgodziłam się. I to był początek najgorszego etapu mojego życia. Miasteczko było sympatyczne i czyste, ale straszliwie nudne. Tomek był szczęśliwy, bo mógł spotykać się z licealnymi kolegami i mieszkać z rodzicami – prawdziwy powrót do dzieciństwa. Do tego świetnie zarabiał.
Mnie mieszkanie na piętrze willi teściów dobijało. Tułałam się sama po pięciu pokojach. Praktycznie nie miałam szans na nowe znajomości – dziewczyny w moim wieku w większości miały już dzieci i spotykały się na placach zabaw. Pracy oczywiście znaleźć nie mogłam, bo co ma robić historyk sztuki gdzieś, gdzie w promieniu trzydziestu kilometrów jest tylko jedno muzeum, w którym pracują „krewni i znajomi królika”? Nawet nie mogłam sobie marudzić, bo Tomek pytał: a właściwie to o co ci chodzi? Przecież wszystko mamy. No tak: mieszkanie, pieniądze, samochód… Miałam wszystko, oprócz swojego życia. Moje sugestie, że może powinniśmy szukać szczęścia w większym mieście, Tomek zbywał śmiechem.
Po roku rzuciłam to wszystko, wyjechałam i wróciłam do swojego muzeum. Mężatką już nie jestem. Dzisiaj wiem, że jeśli kogoś kochamy, to przede wszystkim chcemy, by mógł rozwijać swoje pasje i realizować plany. Czasami można się poświęcić, ale ustępować powinny obie strony. Nikt nie chce być całe życie tylko osobą towarzyszącą.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze