Witaj szkoło!
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuZimny powiew września... Czuję go już w okolicach rocznicy bitwy warszawskiej, a ostatnia sierpniowa niedziela to kulminacja paniki. Czy jestem znerwicowanym dzieckiem w wieku szkolnym? Nie, jestem po studiach. Dzieci nie posiadam. Niby nie powinien mnie więc obchodzić początek roku szkolnego. Ale obchodzi, bo mam traumę. I nie jestem w tym odosobniona.
Wielu z nas tęskni za dzieciństwem. Bieganiem po lesie, pod blokiem, skakaniem w gumę lub grą w nogę. Ale za szkołą? Za wrześniem i gazetką z hasłem Witaj szkoło? Nikt prawie, może oprócz kujonów, którzy tam właśnie odnieśli życiowe sukcesy. Jakoś się bowiem składa, że ulubieńcy nauczycieli nie robią zwykle karier. Mogą sobie za to później wspominać: A ta Magda to taka pyskata była i miała naganne zachowanie, pani od muzyki jej nie lubiła. Teraz Magda ma własną firmę i skończyła studia, które ją interesowały, bo nie trzeba było na nich recytować życiorysu Wolfganga Amadeusza.
Prawie nikt nie tęskni za szkołą. Polską szkołą, dodam. Jest to miejsce opresyjne, nudne i kiepsko spełniające swoje dwa najważniejsze zadania – ani nie uczy na wysokim poziomie, ani nie wychowuje porządnie. Po maturze większość z nas oddycha z ulgą. I nic tu nawet nasza-klasa.pl nie zmienia – sukces tego serwisu bierze się nie stąd, że tęsknimy za uczeniem się na temat okrytozalążkowych, ale za sobą w wieku lat dwunastu. Sama byłam niezłą uczennicą, nawet olimpiady wygrywałam, więc nie myślcie, że wspomnienie edukacyjnych porażek zaciemnia mi obraz tej instytucji. Nie, po prostu uważam, że polska szkoła jest obiektywnie kiepska. A teraz — jak mówiła moja pani polonistka zawsze w momencie, gdy wybrzmiewał dzwonek na przerwę – króciuteńka notatka na ten temat. W punkcikach:
W polskich szkołach pracują ludzie sfrustrowani, zmęczeni i zwyczajnie niedoinwestowani. Niewielu spotkałam naprawdę dobrych nauczycieli, ale i tak dziwię się, że było ich choć kilku. Nie przekonują mnie argumenty, że nauczyciele pracują tylko osiemnaście godzin w tygodniu, bo po pierwsze to nieprawda, porządne przygotowanie się do lekcji zabiera przynajmniej tyle czasu, ile ona sama. Za akademie, przygotowanie uczniów do konkursów i konsultacje indywidualne nikt nie płaci. A oprócz tego, nauczyciele mają na głowie rozmaite wyjazdy integracyjne, rajdy i wycieczki, podczas których pracują 24 godziny na dobę. Może nieprawda? A nie pamiętacie, co się robiło w rozmaitych schroniskach młodzieżowych podczas ”białych nocy”, „zielonych nocy”? Te piwa, które próbowało się ukryć pod łóżkiem, w szafie i w innych pomysłowych miejscach? A jak ktoś sobie krzywdę zrobił w pijanym widzie, to czyja wina była? Pani od chemii, która nie ustrzegła niewinnych dzieci przed złośliwym działaniem alkaloidów. Jeśli nie pamiętacie – starość nie radość – to wybierzcie się na autokarową wycieczkę do Krakowa z czterdziestką gimnazjalistów i spróbujcie im wytłumaczyć, jakie są duchowe korzyści z poznawania skarbów narodowej historii.
No i jakoś tak się składa, że im lepsza edukacja w danym kraju (według wszystkich rankingów – najlepiej ma się ona w Finlandii oraz innych krajach skandynawskich), tym wyższe zarobki nauczycieli. Nie byłoby też odwiecznego problemu braku anglistów w polskich szkołach, gdyby można im płacić więcej. Teraz języka uczą przekwalifikowane bibliotekarki albo panie od pracy techniki z ciężko wypracowanym FCE. Mam znajomych po najlepszej w Polsce anglistyce, na UAM w Poznaniu. Czy myślicie, że jeśli ktoś pięć lat (a często dłużej, bo na tych studiach większość osób ma poprawki, warunki itd.) zgłębiał język Szekspira tak, że zna go lepiej niż londyńczycy, pójdzie pracować za tysiąc dwieście?
Nic dziwnego, że nauczyciele w polskich szkołach dzielą się na nudziarzy, cwaniaków udzielających korepetycji własnym uczniom i frustratów. Oraz części wspólne tych zbiorów. No i jest też trochę wariatów, którzy przeczytali pozytywistów i postanowili nieść kaganek oświaty. Ale z nich śmieją się i uczniowie, i rodzice, i koledzy z pracy.
Za dużo facetów w czerni w polskich szkołach. Nawet nie chodzi o same lekcje religii, choć oczywiście powinny się odbywać w salkach parafialnych, a nie w publicznych placówkach edukacyjnych. Problem jest większy – za nauczanie religii płaci katechetom państwo. Czy wiecie, jakie to są pieniądze w skali roku? Nie wiecie, bo „nie wypada” tego policzyć i wypomnieć Kościołowi. Religie są dwie w tygodniu, od podstawówki do liceum. Gdyby dać te pieniądze chemikom czy fizykom, może skończyłby się problem doświadczeń przeprowadzanych na zasadzie gdybym miała probówkę i wlała do niej ten płyn, którego nie mam, to pojawiłaby się piana i kolor by się zmienił. Musicie mi wierzyć na słowo.
Po drugie, księża są odpowiedzialni za te wszystkie dziwne dni wolne, których pojawia się coraz więcej. W każdej szkole są rekolekcje, dni papieskie, czuwania; koniecznie w godzinach zajęć. Zwykle wygląda to tak, że na godzinę idzie się do kościoła, jest msza, potem do domu. Cały dzień nauki w plecy, a w przypadku młodszych dzieci rodzice mają problem z zapewnieniem opieki, bo przecież nikt im nie da zwolnienia z powodu szkolnych rekolekcji. Wszystkie kościelne święta są celebrowane z taką pompą, że odzyskanie niepodległości czy trzeci maja to przy nich pikuś. Nie jesteś katolikiem? To siedzisz w świetlicy albo na korytarzu. Twój problem.
Obowiązkowa (bo tak to w praktyce przecież wygląda) religia w szkole to najgorsza lekcja konformizmu, jaką dostają nasze dzieci. W wieku, kiedy właśnie powinny się buntować, zadawać pytania i walczyć o swój indywidualizm, dostają sygnał bądź taki sam jak wszyscy. Nie wychylaj się, bo dostaniesz po głowie. A potem wyrastają z nich – w najlepszym razie – smętni krawaciarze, a na pewno nie przyszli wynalazcy czy pomysłowi biznesmeni.
Roszczeniowi rodzice z przerostem ambicji (tak, wcale nie te okropne małolaty). Roszczeniowi wobec swoich dzieci i wobec nauczycieli. Rodzice, sami często bez matury, chcą oczywiście dla potomstwa jak najlepiej. Tyle, że jak najlepiej oznacza w ich mniemaniu tytuł magistra marketingu po zaocznych studiach w powiatowej wyższej szkole. Nie wiedzą, jakie są ograniczenia ich dzieci, nie chcą wierzyć, że może ktoś woli być kucharzem albo fryzjerką niż pracować w urzędzie, albo, co bardziej prawdopodobne, być bardzo wykształconym bezrobotnym. A w tym celu dziecię ukończyć musi po drodze gimnazjum i liceum, nawet jeśli predyspozycji do tego nie wykazuje. Stąd te wszystkie mamy wydeptujące ścieżki do pokojów nauczycielskich, stąd ojcowie w furii pytający, czemu ich dziecko ma takie kiepskie oceny. Czemu? Bo – uwaga – może jest mało inteligentne? Albo zainteresowane czymś zupełnie innym?
W systemie niemieckim dwunastolatkowie, którzy nie chcą lub nie są w stanie ukończyć gimnazjum, wysyłani są do szkoły przygotowującej do zawodu. I w wieku lat szesnastu mogą już iść do pracy. U nas mamusia i tatuś nie pozwolą, by dziecię zabrudziło rączki ziemią czy smarem. Ma się uczyć, choćby skrycie marzyło o warsztacie samochodowym. Nauczyciele wychodzą z siebie, żeby na tej samej lekcji nauczyć czegoś idiotę i początkującego geniusza. Skutek jest taki, że zdolni uczniowie się nudzą, a mniej zdolni i tak nie wiedzą, o co chodzi z tymi powstaniami czy reakcją spalania. A jak ktoś rzeczywiście chce się czegoś nauczyć, to idzie na korepetycje.
Pozostaje się tylko radować, że czas szkolnej edukacji mam za sobą. Uczniów mogę pocieszyć jedynie w ten sposób: już za dziesięć miesięcy ujrzycie gazetkę z hasłem: Żegnaj szkoło!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze