Wakacyjny łomot
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuZ czym kojarzą się mi wakacje? Ze słońcem, wodą, zapachem olejku do opalania i wszechobecnym łomotem, czyli letnimi hitami. Rzekłabym, że łomot jest w lipcu i sierpniu zjawiskiem dużo częstszym niż słońce. Jest wszechobecny, nachalny i męczący tak samo, jak nieświeże pachy współpasażerów w tramwaju.
Być może jestem nadwrażliwa na hałas. Pewnie też jestem upierdliwa i nie na czasie, bo kiedy słyszę w sklepie, w autobusie i knajpie składankę typu dance & dream lub top summer songs, to dopada mnie ból głowy. Żeby było jasne, dopada mnie nie z powodu zachwytu lecz z powodu frustracji.
Podobnie jak niepalący nie mają czasami gdzie się ukryć przed palaczami, tak samo osoby słuchające innych stacji radiowych niż te najpopularniejsze w kraju nie mają się gdzie podziać ze swoimi uszami w letnie dni.
Wraz z nastaniem lata otwierają się okna prywatnych domów, podrasowanych aut i knajp. Z każdego z tych miejsc uwalniają się decybele niczym bąbelki w rozwodnionym piwie. Nie ma od tego ucieczki.
Zdarzyło mi się tego lata nocować w miłym hotelu. Obiekt położony w lesie blisko jeziora nastawiony był na samotne panie szukające spokoju na warsztatach jogi. Oferował spacery po lesie z instruktorem, i kuchnię wegetariańską. Tym większe więc było moje zdziwienie, gdy podczas porannej konsumpcji jogurtu naturalnego z melonem musiałam delektować się muzyką z piekła rodem. Personel hotelu o godzinie siódmej rano uruchamiał olbrzymi telewizor i włączał stację muzyczną. Każdy gość popijający herbatę z lipy lub aromatyczną kawę zbożową mógł jednocześnie zapatrzeć się na półnagie panie kręcące biodrami i jęczące rytmicznie” jeeee, jeeee”. Podczas spożywania kolacji nic się nie zmieniało w kwestii oprawy muzycznej. Tarta marchew przeplatała się z zawodzeniem nastoletniej wokalistki płaczącej za zgubioną miłością. Zawodzenie miało wyrazisty rytm. A najcięższą pracę przy akompaniamencie miał w tym utworze perkusista. Całe szczęście personel hotelu dawał się namówić na wyłączenie grającego potwora. Tylko dlaczego każdego dnia trzeba było prosić o to samo?
Niedawno wybrałam się z rodziną na niedzielny obiad. Niedaleko naszego domu znajduje się restauracja zwana Zagrodą. Serwują tam dania kuchni regionalnej. Można zajadać się domowymi pyzami i kluskami patrząc na kaczki kąpiące się w stawie. Można pokarmić ironicznie śmiejącego się osła lub połowić ryby. Właściciel Zagrody zawsze ma kilka dodatkowych wędek. To wszystko można by robić z wielką przyjemnością, delektując się wiejskim spokojem i kontaktem z naturą. Można by, gdyby nie okropny łomot dobywający się z wrót knajpy. Dziewczyny odziane w regionalne spódnice uwijają się wśród gości w rytmie muzyki tartacznej. Jak wiadomo w tartaku pracują piły. Monotonnie i jednostajnie głośno przeżynają bale sosen i dębów. W Zagrodzie, w piękną letnią niedzielę popija się kompot z papierówek słuchając hitów z list przebojów. Na szczęście właściciel daje się przekonać, żeby na czas obiadu wyłączyć muzykę. Daję sobie jednak rękę uciąć, że kiedy nasz samochód niknie za zakrętem, polskie i zagraniczne hity wracają do Zagrody.
Niedziele za miastem to często spotkania przy grillu. Wiem to bardzo dobrze, bo mieszkam poza miastem. Do wszystkich moich sąsiadów zjeżdżają się krewni i znajomi, by w niedzielę wypić piwko i zjeść kawał kiełbasy z musztardą. Posiłek jest zazwyczaj suto okraszony muzyczną stacją radiową. Decybelami i basami zostają poczęstowani wszyscy z sąsiedztwa, czy tego chcą czy też nie.
A może by tak uciec w jakieś zaciszne miejsce? Na przykład nad jezioro? – pomyślałam ostatnio i wsiadłam na rower. Dzień piękny. Na niebie zgrabne cumulusy, ścieżka prowadzi wśród łanów pszenicy pikowanych makami i chabrami. Gapię się rozanielona na cuda natury. Pewnie gapiłabym się pół dnia, gdyby nie ryk silników mijających mnie quadów. Każdy może spędzać czas, tak jak lubi – powtarzałam sobie w myślach, ale czułam, jak narasta ból głowy. Uspokoję się nad wodą – pocieszałam samą siebie.
Nad jeziorem, poza wakacjami bywają tylko najtwardsi wędkarze. Tym razem przy brzegu zacumowały puszki z piwem, na trawie wesoło skwierczy grill a czarne quady rozryły oponami zejście do wody. Ptaków i żab nie było słychać, bo z otwartego samochodu dwudziestokilkuletniej pary dochodzi rytmiczny łomot. Zanosiło się na przyjemny dzień. Niestety nie mój.
Dlaczego nie ma strefy ochronnej dla takich, którzy nie gustują w głośnej muzyce i wakacyjnych hitach? Nie uważam się za melomana. Nie mogę nawet o sobie powiedzieć, że znam się na muzyce. Wiem jednak, że czasami lepiej posłuchać ciszy lub ptaków niż utworów z refrenem „I need you I love you” lub tym podobnych. Chyba jestem w mniejszości.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze