Zmiany, odc. 6
KAMELIA • dawno temuŚmiać mi się chciało jak cholera. Urzędniczka udzielająca ślubu okazała się tą samą kobietą, która kilka dni wcześniej rozbawiła nas do łez sposobem mówienia i interpretowania przepisów prawnych. Pamiętam, jak powiedziałam do Krzyśka, że jeśli to ona będzie 16. września w USC, to chyba pęknę ze śmiechu. No i pękałam. Poza tym było trochę nerwowo, ale to chyba normalne w tej sytuacji.
16 września był dniem bardzo… nierównym. Przede wszystkim pogoda była zmienna. Rano, mimo silnego wiatru, świeciło słońce. Za to po południu ilość chmur zdominowała niebo i pod wieczór zaczął padać deszcz. Najpierw delikatnie by w nocy rozpadać się na dobre. Około 7.30 zakładałam pończochy i zastanawiałam się, jak taką aurę wytrzyma mój welon. Dzień zaślubin mieliśmy zacząć od sesji zdjęciowej, dlatego trochę niechronologicznie po śniadaniu wbijałam się w biel skromnej i poddanej licznym przeróbkom sukni panny młodej, zamiast w kostium koloru ecri. Krzysiek nie zaprzątał sobie głowy problemami natury odzieżowej, gdyż jego krawat był dobrze spięty spinką i nie groziło mu, że wyrwie go wiatr. Zawsze powtarzam, że facetom jest łatwiej i czyż ten prozaiczny przykład nie potwierdza mojej racji?
Na sesję należało wyjechać wcześnie, bo o 8.00 rano. Byliśmy oczywiście punktualni, choć głodni – z przejęcia nie mogłam zjeść niczego poza kromką chleba z masłem i przełknąć więcej, niż kilka łyków herbaty. Nawet Ola w brzuchu nie dopominała się chwilowo o swoje. Początek sesji miał miejsce nad samym morzem. Fotograf, którego wynajęliśmy, był profesjonalistą. Wszystko szło więc sprawnie: proszę stanąć tu… główkę skierować na lewo… teraz proszę przyszłą małżonkę objąć… pitu – pitu… Po pół godzinie spędzonej w ten sposób nad brzegiem morza zęby wyschły mi doszczętnie od uśmiechania się. Ponoć mam ładny uśmiech, więc włożyłam całe serce w pozowanie. Kolejnym tłem do zdjęć były sale muzealne. Wśród staroci młodzi wyglądają pięknie, zatem wnętrza gotyckie stały się naszym atelier. Po kolejnej półgodzinie mięśnie twarzy same układały mi się w grymas niczym nie przypominający naturalnego uśmiechu. Ale czego nie robi się dla wizji rodzinnego albumu ze zdjęciami niegdyś pięknej mamusi… Do domu wracaliśmy zmęczeni, ale usatysfakcjonowani.
Niestety moja radość skończyła się, gdy będąc już w mieszkaniu rodziców i szykując się do ceremonii w urzędzie stanu cywilnego, zdjęłam białą suknię i zobaczyłam pończochy — katastrofa. Tiul, znajdujący się pod białym atłasem, doszczętnie pozaciągał bardzo drogie i eleganckie pończoszki! To był jakiś nowy styl, zupełnie nie pasujący do spódnicy zakrywającej kolana, którą miałam właśnie włożyć! No i się wkurzyłam. Wszystkie: babcia, siostra, przyszła teściowa, no i moja rodzicielka starały się mi pomóc. Ale my z Olą byłyśmy już bardzo złe. Właściwie nie widziałyśmy wyjścia z tej sytuacji. Na szczęście pragmatyzm wziął górę i koniec końców w domu znalazła się para niezupełnie takich samych, już tańszych, ale jednolitych w swej strukturze pończoch.
Kiedy sprawa odzienia została załatwiona, mogłam wyjść i pokazać się Krzyśkowi. Jak wyglądałam? Jak każda panna młoda — pięknie! Krzysztof również był niczego sobie przystojniaczkiem. Podsumowując: wszystko działo się w dobrym tempie i nieuchronnie zmierzało w kierunku legalizacji. Odhaczyliśmy z planu dnia pobudkę, śniadanie, zdjęcia oraz wyszykowanie się do Urzędu Stanu Cywilnego. A zatem mogliśmy przystąpić do realizacji kolejnego punktu, czyli ceremonii o wymiarze cywilno-prawnym.
Kiedy nasz świadek rozlewał szampana a wszyscy zebrani odśpiewywali „Sto lat!”, ja myślałam o tym, że to dopiero początek i najważniejsze czeka nas w kościele.
Na marginesie: każdy człowiek ma swoją specyficzną reakcję na stres. Jedni jedzą albo wprost przeciwnie nie mogą patrzeć na strawy, inni pocą się, jeszcze inni zaczynają się jąkać itp. Przykładów można byłoby mnożyć na potęgę. Fakt faktem, nad tymi odruchami trudno jest zapanować. Czasami jest to wręcz niemożliwe. Wzmianka ta jest dosyć istotna dla dalszego przebiegu dnia 16. września, gdyż moja reakcja na stres wywołała najdziwniejsze wyznanie miłości (powiem przez skromność) o jakim słyszałam.
Była godzina 15.59 gdy zgromadzeni, w składzie bez mała kompletnym, staliśmy przed kapliczką. Do 100% obecności brakowało kamerzysty. Zapodział się biedak w całym galimatiasie i niedoinformowany czatował na nas przed zupełnie innym kościołem (aczkolwiek znajdującym się w tej samej miejscowości). Cóż było robić? Ochotnik udał się na poszukiwania, a cała reszta stała grzecznie pomrukując coś pod nosem i głośno wychwalając urodę panny młodej (oczywiście!). Panna (już w świetle prawa pani) słyszała wszelkie te wypowiedzi, lecz coraz częściej jej uwaga skupiała się na wnętrzu i to bynajmniej tym o imieniu Ola.Właśnie wtedy, około godziny 16.00 mój organizm postanowił obronić się przed stresem w sobie tylko wiadomy sposób, który to stał się jak najbardziej jawnym i dokuczliwym sposobem. Otóż – mówiąc wprost - nie wytrzymały moje jelita, te grube jak i cienkie. Oświadczyłam Krzyśkowi oczywiście szeptem, że muszę pójść gdzieś na piechotę. Mój wzrok coraz bardziej przerażony między innymi tempem przemian w zbuntowanym organizmie, starał się wytłumaczyć ukochanemu, że to … śmierdząca sprawa i że jest źle.
I wtedy Krzyś podjął męska decyzję — Idziemy! Chwycił mnie za rękę i ruszyliśmy dziarskim krokiem w kierunku znajdującego się nieopodal budynku. Znalazła się tam izolatka dla chadzającego w to miejsce piechotą króla (czytaj: królowej). Zostałam tam wręcz wepchnięta, następnie całość tiulu została uniesiona w górę i…. oczywiście nie opiszę tego, co działo się w miejscu dobrze wszystkim znanym. Fakt, nie byłam tam sama. Czułam wstyd pomieszany z wdzięcznością. On natomiast zachował się wspaniale — powiedział, że mnie kocha i mam się niczym nie przejmować, co przyjęłam jako najbardziej nietypowe wyznanie miłości.
Kamerzysta przyjechał jak już było po wszystkim. Ksiądz zaprosił nas do środka kaplicy i, otrząsnowszy się ze wspomnień, stanęliśmy przed ołtarzem, by dokonać przysięgi i żyć długo i szczęśliwie. Później było już tylko przyjęcie, tańce i zabawa. Pamiętam, że nie wybawiłam się zbytnio, bo czwarty miesiąc ciąży położył mnie do łóżka jeszcze przed północą. Ale za to mój mąż wytańczył się za nas dwoje, a nawet troje. Czyli używając kolokwializmu: było ekstra!
CDN.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze