Dlaczego mężczyźni kochają futbol?
URSZULA • dawno temuNie mogę się skupić, ponieważ tak się złożyło, że mieszkam nieopodal strefy kibica i w sekundzie, w której piszę te słowa, pod moim oknem trwa w najlepsze festiwal rozbuchanego męskiego biało-czerwonego ego. Na początku obserwowałam ten zachlany biało-czerwony cyrk w strefie kibica z pewnym zdumieniem połączonym z zażenowaniem, ale im dłużej na to patrzę, tym bardziej zdaje mi się, że wiem, o co chodzi...
Naprawdę chciałabym napisać coś o prawdzie, życiu, miłości, nienawiści i śmierci, ale nie mogę się skupić, ponieważ tak się złożyło, że mieszkam nieopodal strefy kibica i w sekundzie, w której piszę te słowa, pod moim oknem trwa w najlepsze festiwal rozbuchanego męskiego biało-czerwonego ego.
A na festiwal ten składają się: diabelskie ryki Polska! Biało-Czerwoni! pod Żabką podczas zakupu napojów wyskokowych, łzawe, pijackie obściskiwanie się w przepoconych biało-czerwonych koszulkach, apokaliptyczne dźwięki wydawane przez instrument zwany wuwuzelą oraz radosne oddawanie moczu na wszystko, co znajdzie się na linii strzału. Sami więc rozumiecie, że w tych warunkach nie da się pisać o niczym, co nie jest naszą narodową dumą i chwałą, czyli piłką nożną, inaczej zwaną futbolem.
Nie da się pisać o niczym innym, kiedy wszystkie koleżanki wrzucają na Facebooka zdjęcia swoich przylepionych do ekranów telewizorów mężów z podpisem: Jeszcze tylko miesiąc. Na pewno to wytrzymam, prawda? Nie da się pisać o niczym innym, kiedy współpracowniczka, z którą umawiam się na spotkanie, żeby nadgonić zaległości w pracy, nagle zrywa się z krzesła i włącza telewizor, ponieważ musi chociaż jednym okiem rzucić na mecz Polska-Grecja. No bo przecież każdy musi obejrzeć mecz. Kto nie kibicuje Polsce, ten nie jest prawdziwym Polakiem. Jak na pamiętnym rysunku uwiecznił to mistrz Raczkowski — policjant zaczepia samotnego przechodnia: A pan nie ogląda meczu? Dokumenty, proszę!
Nie będzie to chyba jakieś odkrycie na miarę Ameryki, kiedy stwierdzę, że ostatnimi czasy do świata futbolu zaczęło się przedostawać niebezpiecznie dużo wątków nacjonalistycznych. Futbol w mikroskali powoduje wybuch regionalnej, podwórkowej miłości do Legii czy Polonii, a futbol w skali międzynarodowej powoduje wybuch gwałtownej, ogólnokrajowej miłości do ojczyzny naszej Rzeczypospolitej Polskiej. No bo czyż nie jest tak, że w dzisiejszych czasach nie mamy zbyt wiele okazji do grupowego przeżywania wzniosłych uczuć patriotycznych? Generalnie takie okazje są dwie — smutna i wesoła. Smutna okazja jest przeważnie związana ze śmiercią jakiegoś wielkiego Polaka (papieża Jana Pawła II czy prezydenta Lecha Kaczyńskiego) i wtedy naród polski zbiera się na ulicach, żeby zapalić publicznie znicze i ronić dorodne polskie łzy w towarzystwie równie mocno pogrążonych w żałobie rodaków. Natomiast wesoła, ludyczna okazja do grupowego przeżywania wzniosłych uczuć patriotycznych to właśnie mecz piłki nożnej. Dlaczego akurat piłka nożna, a nie rzut oszczepem, skok w dal czy łyżwiarstwo figurowe? Ta tajemnica na zawsze pozostanie niewyjaśniona. Blisko futbolowego szaleństwa plasują się chyba tylko skoki narciarskie z czasów niekwestionowanego bohatera Polski Adama Małysza.
W mecze Euro 2012 polskie państwo i społeczeństwo zaangażowało się na prawie każdym szczeblu — najpierw trzeba było latami za publiczne pieniądze budować wielki stadion w patriotycznych barwach biało-czerwonych oraz autostrady, żeby można było na ten stadion dojechać. Potem wszyscy jak jeden mąż wdziali niczym zbroje na wojnę narodowe ubranka, wywiesili wielkie polskie flagi z okien, a małe polskie flażki przyczepili do samochodów, by wreszcie szalejąc na stadionie albo popijając piwo z puszki przed telewizorem w niebogłosy śpiewać jakąś wulgarną ludową przyśpiewkę ku chwale ojczyzny.
Na początku obserwowałam ten zachlany biało-czerwony cyrk w strefie kibica z pewnym zdumieniem połączonym z zażenowaniem, ale im dłużej na to patrzę, tym bardziej zdaje mi się, że wiem, o co chodzi. Otóż, ponieważ europejskie społeczeństwa cywilizują się coraz bardziej i mimo licznych jeszcze problemów natury politycznej oraz społecznej, powoli w przeszłość odchodzą czasy, kiedy można tak po prostu najechać sąsiedni kraj, pokonać jego armię w krwawej walce, zabrać mu kawałek ziemi i złupić jego bogactwa, minęły czasy, kiedy można było bronić ojczyzny w powszechnym wzniosłym zrywie zbrojnym. Więc żeby zaoferować biednym europejskim mężczyznom, uwięzionym w garniturze i koszuli ze sztywnym kołnierzykiem, których męskość utknęła gdzieś w metrze w drodze z pracy do domu, jakiś substytut tego zbrojnego zrywu w imię ojczyzny, zaczęto organizować mecze na gigantyczną skalę. Mecze bowiem, moi drodzy, to małe, nieszkodliwe substytuty wojen, w specjalnie do tego przystosowanych przestrzeniach. To małe nieszkodliwe substytuty wojen, którym kibicować może cały naród czy to na żywo, czy to przed telewizorami. Nic więc dziwnego, że największe emocje budzą mecze Polski z jej sąsiadami, z którymi najczęściej i najintensywniej walczyła — teraz z Rosją, a ostatnio z Niemcami. Rosyjscy kibice szykują marsz przez miasto, Polacy się obrażają, boją się zamieszek na ulicach, policja szykuje posiłki, jest szał, jest akcja, są emocje.
I kiedy tak sobie patrzę na ten festiwal biało-czerwonego męskiego ego, na tych zaaferowanych kibiców, którzy zataczając się bełkoczą coś o Polsce i sikają na moją kamienicę, to już się nie dziwię, ani nie oburzam, tylko myślę sobie, że to jest w pewnym sensie słodkie. Przy odrobinie szczęścia takie spektakularne mecze oznaczają, że nigdy więcej nie będzie w Europie prawdziwych wojen. A jeżeli jeszcze świat pójdzie w nasze europejskie futbolowe ślady, czeka nas iście pokojowa przyszłość.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze