Zdrowe życie. Po cholerę?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuMieszkam teraz w Danii. Otaczają mnie ludzie opętani zdrowiem. Szerokim chodnikiem cwałują biegacze, obok specjalnie wydzieloną, szeroką ścieżką mkną rowerzyści. Dopiero środkiem, niekiedy przemknie auto z zawstydzonym kierowcą w środku. W sklepie, kupując masło uiszczam podatek tłuszczowy, zaś fitness klubów jest więcej niż kościołów na krakowskiej starówce. Wszystko to skłania do refleksji odnośnie zdrowego stylu życia i ludzi, którzy go prowadzą.
Mieszkam teraz w Danii. Otaczają mnie ludzie opętani zdrowiem.
Moje okno wychodzi na jedną z głównych ulic w Kopenhadze. Dodajmy, że główna ulica duńska w niczym nie przypomina polskich arterii samochodowych, pozostających zresztą w wiecznym stanie przedzawałowym. Szerokim chodnikiem cwałują biegacze, obok specjalnie wydzieloną, szeroką ścieżką mkną rowerzyści. Dopiero środkiem, niekiedy przemknie auto z zawstydzonym kierowcą w środku. W sklepie, kupując masło uiszczam podatek tłuszczowy, zaś fitness klubów jest więcej niż kościołów na krakowskiej starówce. Wszystko to skłania do refleksji odnośnie zdrowego stylu życia i ludzi, którzy go prowadzą.
Wydaje się, że nic mądrzejszego nie można wymyślić. Pierwszy odruch oznacza pełną zgodę. Zamiana szynki i rozgrzanego sera na sałatę i gotowaną rybkę niewątpliwie wyjdzie na zdrowie, odciążając serce i tak bijące nerwowo w wigilię kolejnego uderzenia kryzysu ekonomicznego. Zamiana pysznej, kalorycznej wódeczki na odrażające soki owocowe również przyniesie zysk w przyszłości. Podskakiwanie na bieżni może śmiesznie wygląda, lecz pozwala, jak wiemy, zgubić kilogramy ciągnące nas w śmierć. Fantastyczny wynalazek e-papierosa zredukował przyjemność złożoną z tysięcy substancji smolistych do złotego strzału niezbędnej, minimalnie szkodliwej nikotyny.
Śmieszność, a nawet złowrogość wchodzą do gry w momencie przesady, to znaczy w chwili, gdy troska o zdrowie zajmuje centralne miejsce w życiu, a potrzeba spałaszowania sałaty jest boleśnie paląca. Dochodzi do pomieszania porządków. Otóż, te fitnessy, jogurty i wódkowstręty winny czemuś służyć. Zdrowie, jestem przekonany, nie jest celem samym w sobie, lecz jedynie środkiem umożliwiającym prowadzenie różnego rodzaju aktywności. Człowiek słaby i chory nie pojedzie na wyprawę w Andy, zadania zawodowe zrealizuje gorzej lub wcale, a i trudno zawiązać nową znajomość o charakterze erotycznym, jeśli wraz z mową miłosną z ust wypadają nam skrzepy. To wszystko jest oczywiste, a jednak umyka opętanym zdrowiem współczesnym. Znajomi z siłowni odmawiają sobie wszystkiego celem uzyskania lepszej definicji mięśni, nikt nie wie po co. Koleżanki na widok kotleta warczą jak zakonnica, którą odwiedził diabeł. Jesteśmy zdrowi dla samego zdrowia – to już lepiej popaść w nałogi, szkoda psychiczna podobna, a przyjemności ciut większe.
Najważniejsze pytanie nie zostało zadane. Brzmi ono, jak zwykle „po co?”. Na jaką cholerę te jogurty i przebiegane kilometry? Każdy winien znaleźć swoją odpowiedź, czego najczęściej nie czyni. Zdrowy sposób spędzania wolnego czasu, reżim diety, piekło dań gotowanych na parze winien znaleźć uzasadnienie poza sobą samym. Na randki chodzimy po to, aby kogoś poznać, choć niekiedy samo randkowanie ma pewien urok. Pracujemy, ponieważ potrzebujemy pieniędzy – szczęśliwi ci, którzy przy okazji czerpią przyjemność z wykonywania swojego zawodu. Prowadzenie zdrowego stylu życia powinno cieszyć się podobnym statusem. Nim podejmiemy ten trud, powtórzmy raz jeszcze, należy zapytać o przyczynę:
Po co wsuwam tę mdłą sałatkę? Dlaczego robię paskudne przysiady?
Jaki jest cel mojego zdrowego życia?
Jaki jest cel mojego życia?
Proste, prawda? Tymczasem tej refleksji brakuje, zdrowy styl życia staje się celem samym w sobie, a więc fetyszem. Nie służy nam, ale my jemu. Fetysz to szczególny, gdyż wyjątkowo nieprzyjemny. Każdy człowiek o zdrowych zmysłach woli leżeć przed telewizorem, niż gnać na siłownię, szczere serce wybierze pizzę i browar, a nie jakieś szkaradzieństwa z farmy szczęśliwych kur, jeśli kogoś w ogóle obchodzi samopoczucie tych paskudnych ptaków. Ludzie męczą się jak pustelnicy, lecz ich męce (w odróżnieniu od przypadku pustelników) nie przyświeca żaden cel.
Stare, zdawałoby się zużyte wzorce zachowań zyskują nową formę w kulcie zdrowia. Przecież rygorystyczna dieta, obliczona na utratę wagi ciała, ewentualnie wzrost masy mięśniowej jest współczesnym odpowiednikiem postów obowiązujących powszechnie w czasach dominacji kultury chrześcijańskiej. Post wówczas zwykł trwać najwyżej czterdzieści dni, teraz nie znosi żadnych wyjątków – pościmy okrągły rok, dekadę, całe życie. Poczucie winy, związane ze złamaniem rygoru diety, jest nowoczesnym ekwiwalentem żalu za grzechy. Przerzucanie stali na siłowni, jogging, pedałowanie na rowerku i podskoki na steperze nie należą do szczególnych przyjemności. Są odpowiednikiem pokuty za przewinienia względem ciała. Na marginesie, jeśli dorzucimy sprzeciw wobec pornografii i prostytucji ze strony środowisk feministycznych, jeśli uświadomimy sobie walkę z lobbingiem i ogrom innych, świeżych zakazów organizujących życie seksualne, wyjdzie, że zmieniliśmy tak wiele tylko po to, aby wszystko zostało po staremu.
I tylko jednego nie rozumiem. Jak teraz facet może poderwać dziewczynę? W moim smutnym świecie melancholijnego dziada, chłop meldował się w knajpie, walił parę głębszych na odwagę i rozglądał się za jakimś dziewczęciem, któremu mógłby podać ognia. Co druga rozmowa zaczynała się od takiego godowego zwyczaju i przy odrobinie szczęścia, wspartego różnego rodzaju używkami znajdowała szczęśliwy finał. Jak teraz to wygląda? Proponuje się odżywkę białkową? Karnet na wystawę kiełków? Zaprawdę nie wiem i gdy spoglądam na strzeliste pary biegaczy zasuwające duńską ulicą, zastanawiam się, w jaki sposób zaczęła się ich znajomość. Aha, Internet. Mimo wszystko, trochę szkoda.
Mieszkam teraz w Danii. Otaczają mnie ludzie opętani zdrowiem. Demon dbania o siebie opuszcza ich w rejonach piątkowego popołudnia. Schodzą z rowerów, mozolnie zzuwają buty do joggingu, zdzierają z siebie przepocone dresy, odrzucają puste butelki po sokach bezcukrowych. W ich ustach pojawiają się papierosy, zaprawdę, nie przypuszczałem, że tak intensywnie kopcący naród zdołał się uchować. Pędzą ku knajpom, klubom, dyskotekom i dają czadu po blady świt, kiedy to w lubieżnych, pijanych stadach wloką się ku arabskiej dzielnicy, na kolacje śniadanie złożone z kebaba, coli i kopy frytek. Patrzę na nich i myślę sobie, że o ile zdrowy styl życia jest śmiertelnie nudny, to zmaganie z nim wprost przeciwnie.
A rowery, wzgardzone, odrzucone stoją pod murem jak niepotrzebne zabawki.
Milczące, stalowe wyrzuty sumienia.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze