Gdy umiera dziecko...
EDYTA LITWINIUK • dawno temuKiedy rozmawiałam z Bożeną, była świeżo po stracie. Każde słowo wypowiadała powoli i nie patrzyła mi w oczy. Agnieszka prosiła, żeby zmienić jej imię. Nie chce, żeby mąż ją rozpoznał i zarzucał jej, że powraca do tamtych zdarzeń. Kilka lat temu uzgodnili, że nigdy nie będę o tym mówić. Ale ona wciąż czuje potrzebę opowiadania. Dziś, obie z trudem wymawiają imiona swoich dzieci.
Bożena (37 lat, mama Pawełka z Legnicy):
— Pawełek był oczekiwanym dzieckiem. Długo nie mogłam zajść w ciążę, więc kiedy już się udało, cała rodzina obchodziła się ze mną jak z jajkiem. Urodziłam wcześniaka. Może dlatego Pawełek od początku był takim wychuchanym dzieckiem. Od małego był chorowity i chyba dlatego trochę przesadzaliśmy z tą troską. Chcieliśmy mu wynagrodzić to, że wiecznie jest na jakiś lekarstwach, że praktycznie kilka razy w tygodniu bywamy u lekarza. Świętowaliśmy wszystkie jego małe postępy. Pierwszy ząb, pierwszy krok. Cieszyło nas pierwsze „mama” i „tata”, choć ledwo przypominały słowa. Zresztą cała rodzina cieszyła się z nami. Nie było w niej dawno tak małych dzieci, więc Pawełek automatycznie stał się pupilkiem wszystkich.
Tak było przez ponad dwa lata. Radości z rozwoju dziecka przesłaniały nam smutki jego częstych chorób, bo Pawełek łapał wszystko, co tylko mógł. Wystarczyło, żeby ktoś kichnął w jego obecności, a już można było biec śmiało do apteki po lekarstwa. Nie martwiło to nas jednak aż tak bardzo, przyzwyczailiśmy się po prostu do myśli, że to dlatego, że urodził się trochę wcześniej. Nawet pediatra uspokajał nas, twierdząc, że po prostu ma słabszą odporność, ale z wiekiem wyrobi ją sobie i będzie dobrze. Gdybyśmy wtedy się czegoś domyślali… Może gdybyśmy zmienili lekarza, zrobili więcej badań… Wiem, że gdybanie na niewiele się zda, widocznie tak musiało być.
Choroba zaatakowała znienacka. Wymioty, odwodnienie, szpital, badania i diagnoza: białaczka. Dla nas to był jak cios nożem w serce. Gorzej — jakby ktoś nam w tej jednej sekundzie wyrwał to serce, pozbawił tchu. Niewiele pamiętam z tamtych dni. Wizyty w szpitalu zlały mi się w jedno. Zamieszkaliśmy na podłodze obok łóżeczka naszego syna i napotykając jego spojrzenie próbowaliśmy zachować pogodną twarz. Siebie nawzajem też czarowaliśmy słowami — zaklęciami: że wszystko będzie dobrze, że damy radę, że święta spędzimy już razem. Na ziemię sprowadzili nas lekarze, deklamując suche fakty: brak dawcy, słaby stan dziecka, w związku z tym marne szanse na przeszczep.
Pamiętam, że dużo w nas wtedy było buntu przeciwko temu, co się dzieje. Pytania typu: „dlaczego to spotyka właśnie nas?” powtarzaliśmy co kilka minut. Popadaliśmy w skrajności: to biegaliśmy jak opętani na msze, to klęliśmy Boga za naszą tragedię. Pawełek znikał w białej szpitalnej pościeli w mgnieniu oka. Codziennie był bladszy i było go jakby mniej. Długo nie mogliśmy pogodzić się z tym, że to już koniec. Chyba nigdy się z tym nie pogodzimy. Pawełek odszedł o wschodzie słońca, ponad rok temu, a ja wciąż mam w uszach jego ostatnie słowa, kiedy prosił mnie, żebym przyniosła mu następnego dnia jedną z jego zabawek. Kiedy przyszłam z tym nieszczęsnym samochodzikiem w garści, jego już nie było. Nikomu nie życzę tego, co od tamtej pory czuję… Tak jakbym w środku była zupełnie pusta.
Agnieszka (36 lat, mama Julki z Wrocławia):
— Do czego uśmiecham się w myślach, kiedy myślę o Julci? Do tego, jak tańczyła po pokoju w tych swoich niemiłosiernie stukających pantofelkach. Codziennie musieliśmy z mężem podziwiać jej występ. Julcia wymyśliła sobie, że zostanie baletnicą, więc musiała „ćwiczyć”. Te jej próby polegały na całej serii podskoków, pląsów, tupnięć i obrotów. Moja mała baletnica była cierpliwa i na serio zdeterminowana wizją swojej przyszłości na scenie. Do dziś to właśnie te jej „występy” najczęściej do mnie wracają.
Julcia była trzecim naszym dzieckiem. Tym najmłodszym, więc automatycznie awansowała na ulubienicę całej reszty. Zresztą nie było trudno — od małego rozbrajała wszystkich swoją bezpośredniością i nieskrępowanym stylem bycia. Wszystkich wujków i ciotki zawsze potrafiła zapędzić w kozi róg swoimi pytaniami. Potem, nierzadko zawstydzeni, wróżyli jej gwarantowaną karierę w mediach. Tylko moja mama wspominała po cichu, że wyrośnie nam awanturnica. My się tym nie martwiliśmy. Mieliśmy wtedy wiele innych spraw na głowie, które spędzały nam sen z powiek, ale to już inna historia.
Kiedy to się wydarzyło, Julcia miała 6 lat. Boże, tak trudno opowiedzieć, mimo że minęło tyle czasu… Ale muszę opowiadać, bo tylko w ten sposób najłatwiej mi sobie ją przypomnieć. Kiedyś mieliśmy dużo zdjęć, ale mój mąż schował wszystkie. Zarządził, że tak będzie lepiej, łatwiej. Ale w tym przypadku nic nie jest łatwe.
Z tamtego dnia pamiętam tylko, że świeciło słońce. Żadnych przeczuć, ani grama złej myśli. Dzień jak co dzień. Przez okno obserwowałam, jak Julcia bawi się przed domem. Kiedy za chwilę podniosłam wzrok, jej już nie było. Nie podejrzewałam niczego. Pomyślałam, że może poszła do piaskownicy lub buja się na huśtawce. Kilka sekund później usłyszałam pisk hamulców, potem krzyki. Pobiegłam zobaczyć, co się stało. Pierwszy obraz jaki napotkałam, kiedy wyszłam na ulicę, widzę do tej pory za każdym razem, gdy przymykam powieki. Na środku ulicy w kałuży krwi leżało moje dziecko. To było ostatnie, co pamiętam z tego dnia. Kolejne wydarzenia znam ze strzępów relacji ludzi, którzy tam byli. Tłumaczyli, że Julcia wyszła prosto pod koła samochodu, nie miała żadnych szans. Do dziś nie mogę dojść, dlaczego to zrobiła. Przecież sama nigdy nie wychodziła na ulicę. Przecież po drugiej stronie nie było nic, co mogłoby ją zainteresować. Nie wiem, czy kiedyś dowiem się prawdy. Może nawet tego nie chcę.
Kilka kolejnych dni to najgorsze chwile mojego życia. Załatwianie dokumentów, kupno trumny. Wszyscy starali się nam pomóc, jak tylko mogli. Ale to było niemożliwie, bo jak można nam było pomóc? Jedyną możliwością było przywrócenie do życia naszego dziecka, a tego przecież nikt nie potrafi. Przez ten czas ani razu nie zapłakałam. Byłam jak otępiała, może po prostu to wszystko do mnie jeszcze nie dotarło. Przez pół roku nie uroniłam ani jednej łzy. Widziałam zaniepokojone twarze mojego męża i rodziców. To właśnie wtedy pochował wszystkie zdjęcia, tak na wszelki wypadek. Chyba bał się, że któregoś dnia się rozsypię. Nie zrobiłam tego. Po prostu zaczęłam opowiadać o Julci. Każdemu. Nawet obcym. Tym wszystkim, którzy chcieli słuchać. Doprowadzam tym bliskich do szału. Dla mnie to też jest trudne. Ale nie potrafię się przed tym obronić. Zazdroszczę tym, którzy umieją pogodzić się ze stratą dziecka. Mnie to się chyba nigdy nie uda.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze