Świątynie między wieżowcami
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuKuala Lumpur z perspektywy Polski brzmi egzotycznie. Człowiek nabiera mylnego wrażenia, że to miejsce z dala od cywilizacji. Tymczasem pierwszą rzeczą, jaką dostrzega się po wylądowaniu w stolicy Malezji, są drapacze chmur i ruchliwe ulice - czyste i szerokie.
Nawykła do azjatyckiego chaosu, charakterystycznego dla Bangkoku czy Hanoi, w pierwszej chwili odebrałam KL (tak popularnie zwie się Kuala Lumpur) jako nudnawe, bogate miasto, pozbawione egzotycznego wdzięku. W którą stronę bym się nie odwróciła, natrafiałam na ścianę wysokościowca i neony międzynarodowych marek. Jednak wystarczyła burza, która rozpętała się, jak tylko dotarliśmy do hotelu, bym zmieniła zdanie. Błyskawice tańczące na wieczornym niebie, jakimś szczególnym pląsem omijające wysokie budynki zdały mi się pięknym spektaklem powitalnym. A potem było już tylko lepiej.
Nowoczesność miasta na początku przytłacza. Beton i stal przybierają kształty budynków ginących w chmurach i podniebnych dróg dla kolejki miejskiej. Ekrany dotykowe na stacjach metra, elektroniczne zegary, ruchome schody i setki metrów zacienionych chodników dopełniają wrażenia pobytu w mieście rodem z innej cywilizacji. Chodniki w Azji są rzadkością, a zadaszone i w dodatku klimatyzowane to już ewenement.
Jednak w całym natłoku cywilizacyjnym KL nie zgubiło zapachu. Pachnie Azją. Dusząca woń kwiatów przed świątyniami miesza się z pełnymi aromatu oparami z ulicznych garkuchni. Zapach świadczy o dzielnicy. Little India drażni nozdrza kadzidłami i jaśminem. Nos poprowadzi nas między straganami pełnymi kwiatów do jadłodajni serwującej dania na liściach bananowca. Tu skusić nas może pachnący czosnkiem chlebek naan, curry laksa (kluski z pikantnym sosem) lub naleśnik ze świeżym mango.
Chinatown pachnie sosem sojowym, pieczoną kaczką i herbacianymi smakołykami. Mrożony deser o konsystencji galaretki i głębokim kolorze zajada się w tutejszych herbaciarniach porcelanową łyżką. Sama herbata z dodatkiem miodu sprzedawana z wózka na kółkach smakuje jak nektar. Chińska dzielnica pełna ciasnych uliczek, zagraconych straganami z prawie oryginalnymi rzeczami, wydaje się wyspą na tle reszty miasta — rozbuchanej manią wysokości wizji architektów.
Znane na całym świecie bliźniacze ośmiokątne wieżowce Petronas Towers są widoczne z niemal każdego punktu KL. Budynek jest siedzibą kompanii zajmującej się wydobyciem ropy naftowej, pracuje w nim około 6 tysięcy urzędników, którzy codziennie wjeżdżają do swoich biur pięćdziesięcioma ośmioma windami. Turyści panoramę miast mogą jedynie obejrzeć z tarasu zawieszonego w połowie 452-metrowych wież. Żeby to zrobić, trzeba ustawić się w kolejce po bilet już z samego rana. Błyszczące w słońcu stalowe ciała budynków przyciągają obiektywy aparatów i stają się centralnym punktem spotkań.
Osiedla rozsiadłe na obrzeżach Kuala Lumpur to przegląd różnorodnych form drapaczy chmur. Odziane w lekkie daszki, łączone w trójkąty i sześciany, malowane w jaskrawe kolory, przyozdabiane balkonami, wszystkie sprawiają wrażenie lekkich. Jakże daleko im do szarych polskich domów z beton. Czuć tu spokój i dobrobyt.
Zmęczeni nowoczesnością, wsiadamy w miejski autobus, by po 30 minutach stanąć przed jaskinią Batu. Pół godziny wystarczy, by przenieść się w miejsce pełne kolorów i transcendentnych doznań. U wejścia do świętej jaskini niewzruszona trzepotem skrzydeł gołębi stoi nadnaturalnej wielkości statua bogini. Tuż za nią 272 stopnie wiodą do chłodnego, wilgotnego wnętrza. Na wydeptanych stopniach bosonogie Hinduski poprawiają kolorowe sari a agresywne małpy próbują wydobyć przysmaki z plecaków turystów.
W głębi jaskini stoi świątynia poświęcona bogu Sziwie. Muzyka odbija się echem od porośniętych mchem ścian. Atmosferze religijnego uniesienia towarzyszy spontaniczny taniec dzieci.
Dzieci mają w Kuala Lumpur wiele powodów do uśmiechu. Miasto obfituje w atrakcje dla najmłodszych. Pełno tu placów zabaw i parków wodnych, gdzie nawet osesek w pieluszce może pochlapać się w płytkim baseniku. Kiedy znudzi się wodą, może odwiedzić Ogród Hibiskusów, Storczyków, Park Ptaków albo Jeleni czy Motyli. Wieczorem popatrzeć może na kolorowe światełka, którymi udekorowane są nie tylko budynki ale też drzewa i ulice.
I pomyśleć, że nazwa miasta oznacza błotnisty teren nad rzeką. Dziś nawet codzienne ulewne deszcze nawiedzające KL w porze deszczowej są poskramiane przez rynny i studzienki ściekowe. Stojąc w strugach deszczu przed gwarną hinduską knajpką zastanawiam się, jak to się stało, że z błotnistego brzegu miasto zmieniło się w stolicę jednego z „azjatyckich tygrysów”. Ile ludzi pracowało, by teraz stało się domem Chińczyków, Hindusów i Malajów.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze