Miasto Lwa
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuDo Singapuru wpada się na weekend, rzadko na dłużej. Tyle wystarczy by poczuć atmosferę najbogatszego kraju w Azji i znacznie zubożyć kieszeń. Jest drogo. Jest też ultranowocześnie, sterylnie czysto i dostatnio. Niewątpliwy raj ekonomistów i bankowców, ale czy turystów? Oni w poszukiwaniu autentycznego klimatu dalekiej Azji wolą zapuszczać się do Malezji lub Indonezji, Miasto Lwa zwiedzając przy okazji.
Przyciągnięcie turystów do Singapuru stało się jednym z priorytetowych zadań kraju. Władze miasta-państwa i sami mieszkańcy robią wiele, by zatrzymać gości na dłużej.
Z brakiem naturalnych atrakcji i wiekowych zabytków przedsiębiorczy Singapurczycy umieli sobie poradzić. Tutejsi mistrzowie handlu stworzyli atrakcje, zmuszające turystów do zostawienia solidnej porcji dolarów. Nie ma miłej plaży? To nie problem. Można nawieźć piasku z Malezji, posadzić palmy, wybudować największe oceanarium w Azji, dodać ruchomy chodnik i ryby pływające nad głowami, by turyści sięgnęli do portfeli. Tak powstała wyspa Sentosa obowiązkowy punkt programy wszystkich wycieczek. W Singapurze jest też ptasi park, ferma krokodyli, ogród storczyków, kolejka linowa, Singapurskie Centrum Nauki. Każda z atrakcji ma swoją cenę. Co ambitniejsi turyści, lubiący intensywne zwiedzanie, powinni zabrać ze sobą zapas pieniędzy. Ale i bez pliku pieniędzy można w Singapurze miło spędzić czas. Sam spacer po centrum to murowany zawrót głowy. Rozświetlone wieżowce, neony, tysiące knajp, barwne fasady budynków w chińskiej dzielnicy, kadzidła i ananasy, autostrady i riksze. Jest też największa fontanna na świecie, wpisana do Księgi rekordów Guinnessa. Fontanna za dnia niepozorna, wieczorem mieni się kolorami przy dźwiękach ogłuszającej muzyki. Żeby się do niej dostać trzeba przejść przez jedno z centrów handlowych.
Miasto Lwa (singa — lew i pura — miasto) w całości przypomina gigantyczne centrum handlowe. Zakupy to religia mająca tutaj największą liczbę wyznawców. I choć na tle wieżowców wyróżni się czasami czerwony dach chińskiej świątyni, mignie złota kopuła meczetu lub katolicki krzyż, to nikt z odwiedzających nie ma wątpliwości, że ludzie w tym mieście żyją po to, by oddawać się zakupom. Tolerancja religijna to część strategii handlowej. Po co tracić energię na konflikty między różnymi wyznaniami, skoro można ją poświęcić na zarabianie pieniędzy. Różnorodność kulturową sprytni Singapurczycy potrafią umiejętnie wykorzystać. Turysta chętnie zje, wypije herbatę chinatown, obejrzy różnobarwne materiały na ulicy arabskiej, by zatrzymać się na słodkości w hinduskiej kawiarni.
Rozliczne centra handlowe przypominają miasteczka. Tu chodzi się na śniadanie, na obiad i na randkę. Tu dba się o kondycję fizyczną w klubie sportowym, odwiedza kino lub po prostu spaceruje. Dla Singapurczyka centrum handlowe to naturalna przestrzeń, w której czuje się najlepiej. Ma się przynajmniej takie wrażenie, kiedy mija się uśmiechnięte nastolatki trzymające torby z logo znanych projektantów. Urodzeni by kupować – można pomyśleć o młodzieńcach spędzających czas u fryzjera i o smukłych dziewczynach chwiejących się na gigantycznych szpilkach, przemierzając niekończące się ulice w galeriach handlowych.
W Singapurze można się poczuć trochę jak w cywilizacji robotów. Nie dlatego, że tak dużo tutaj automatyki lecz z powodu jej mieszkańców – grzecznych, czystych, nie przekraczających standardów zachowań. Tajemnica uporządkowanych norm szybko się wyjaśnia. Wystarczy spojrzeć na tabliczki z zakazami, których pełno wszędzie – za śmiecenie 500 dolarów kary, za jedzenie i picie w metrze podobnie, za żucie gumy grozi nawet 1000 dolarowa grzywna. Dotkliwe dla kieszenie jest również przechodzenie poza pasami dla pieszych, jeżdżenie na rowerze w parku i palenie w miejscach publicznych. Za poważniejsze przestępstwa oprócz mandatu grozi chłosta lub tak, jak w przypadku korupcji i posiadania narkotyków, kara śmierci.
Dlaczego ten maleńki kraj bez surowców naturalnych, wciśnięty na sam kraniec Półwyspu Malezyjskiego, wyrósł na potęgę Azji? Pomogła mu lokalizacja i sprzyjające okoliczności. W 1819 roku sir Stamford Raffles wpływając statkiem do ujścia rzeki Singapur postanowił założyć tu brytyjską faktorię handlową. Port zaprojektowany tak, by mógł się oprzeć atakom morskim, szybko się rozwijał i dał początek miastu, które w 1965 roku ogłosiło niepodległość. Współczesny Singapur to również jedno z największych lotnisk na świecie. Kto na nim był, z pewnością uległ urokowi orchidei ustawionych w holu, basenów z rybami i szybkim kolejkom przewożącym podróżnych z terminalu na terminal. Może ktoś z Was przesiadając się na samolot lecący na Bali zdążył kupić widokówkę z sylwetką Merliona – pół syreny, pół lwa, od ponad dekady używanej jako logo przez singapurską izbę turystyki.
Mnie Singapur skusił nie od razu. Mimo atrakcyjnych wycieczek, które można wykupić rezerwując bilet lotniczy, mimo tysięcy świateł widzianych z samolotu, potrzebował czasu, by stanąć twarzą w twarz z azjatyckim tygrysem? Dlaczego? Może zwykłam w podróżach szukać przeszłości a nie przyszłości. Tym bardziej się cieszę, że zobaczyłam Miasto Lwa.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze