Niezatrudnialni
URSZULA • dawno temuPrzeczytałam ostatnio w jakimś bardzo na czasie artykule o życiu w kryzysie, że bezrobocie uzależnia. Że młodym, wykształconym ludziom po dziesięciu miesiącach na bezrobociu często nie udaje się już znaleźć pracy, że stają się sfrustrowani, oburzeni i niezatrudnialni - nie wierzą we własne siły, nie chce im się brać udziału w wyścigu szczurów i wysyłać bezskutecznie setek CV. Wcale im się nie dziwię, bezrobocie jest przyjemne...
Przeczytałam ostatnio w jakimś bardzo na czasie artykule o życiu w kryzysie, że bezrobocie uzależnia. Że młodym, wykształconym ludziom po dziesięciu miesiącach na bezrobociu często nie udaje się już znaleźć pracy, że stają się sfrustrowani, oburzeni i niezatrudnialni — nie wierzą we własne siły, nie chce im się brać udziału w wyścigu szczurów i wysyłać bezskutecznie setek CV. Poddają się, popadają w marazm, zamykają się w czterech ścianach i przestają się starać, żeby znaleźć sobie pracę, kursy, które pomogą im się rozwijać albo jakiekolwiek inne zajęcie.
Jako świeżo upieczonej bezrobotnej nie bardzo chciało mi się w to wierzyć. — Jak to możliwe? — pomyślałam sobie. — Przecież nie może nie być pracy dla takiej ilości osób! Kiedy pracowałam, spędzałam w pracy osiem do dziesięciu godzin dziennie. Jeżeli teraz będę codziennie spędzać tyle czasu na szukaniu pracy, znajdę ją od razu i bez większego problemu! — kalkulowałam.
Okazało się, że to wcale nie jest takie proste. Minął już prawie miesiąc, a mi nie tylko nie udało się znaleźć pracy, ale nie udało mi się nawet zabrać za jej szukanie. Dlaczego? Już wyjaśniam. Chyba zgodzicie się ze mną, że najmilej się spędza czas całkowicie go marnując. Przypomnijcie sobie na przykład, jak bardzo miłe są takie niedziele, kiedy budzicie się o 11, oglądacie dwa odcinki ulubionego serialu, a potem umawiacie się ze znajomymi na pyszną kawkę. Wypiwszy kawkę wolnym krokiem idziecie na krótki spacerek, potem szybko wchłaniacie jakiś obiad, znowu dwa odcinki serialu, a potem czas na przyjemności typu basen, kino, albo po prostu leniuchowanie przy piwku na kanapce w towarzystwie partnera lub partnerki. I tak mija cały boży dzień. Przecież sprawa jest jasna, że to właśnie w takie niedziele wypoczywa się najlepiej i później nie straszny jest już nawet smuteczek związany z ciężkim poniedziałkowym porankiem w pracy. A teraz wyobraźcie sobie, że nie macie pracy, nie macie męża, dzieci i żadnych, ale to żadnych, obowiązków i wtedy będziecie mniej więcej mogli się wczuć w to, jak wygląda moja sytuacja ma bezrobociu.
Po raz pierwszy od dawna czuję, jak piękne i przyjemne może być życie, kiedy nic nie trzeba. Nie trzeba wstawać o 7.30, nie trzeba przesiadywać na nudnych zebraniach, nie trzeba wysłuchiwać jakichś zawiłych i tajemniczych problemów szefowej i klientów, nie trzeba spędzać całego dnia odpisując na maile, a potem o 17.00 w panice lecieć do domu, żeby zdążyć jeszcze zrobić zakupy, pójść na pocztę i w przelocie może złapać jakąś koleżankę na drinka. Każda jedna rzecz, która spotyka mnie w ciągu dnia — od momentu, kiedy rozpoczynam dzień około południa od filiżanki pysznej kawki na balkonie, do momentu kiedy go kończę zasypiając nad ulubioną książką — jest miła, przyjemna i jest tylko i wyłącznie kwestią mojego wolnego wyboru. Nie powinno więc specjalnie dziwić, że w tej sytuacji ciężko jest zerwać się rano i zabrać się za przekopywanie internetu w poszukiwaniu ogłoszeń o jakąś sensowną pracę, a następnie posyłanie tam CV, wydzwanianie z zapytaniem, czy na pewno dotarło, a potem z zapytaniem, czy na pewno nie dostałam tej pracy i jak to możliwe. Sama perspektywa, że jeszcze kiedyś trzeba będzie do jakiejś pracy iść, jest bardzo mało pociągająca. Teoretycznie przecież wiem, że nie jestem na wakacjach, tylko marnuję swoje najlepsze lata, kiedy mogłabym piąć się po szczeblach kariery i zdobywać kolejne zawodowe góry. Teoretycznie wiem również, że przejadam swoje oszczędności na czarną godzinę, w momencie swojego życia, którego absolutnie nie można nazwać czarną godziną — jestem młoda, zdrowa i pełna energii. Teoretycznie. Ale cóż ja poradzę na to, że znam milion przyjemniejszych sposobów na spędzanie czasu?
I teraz już chyba wiem, dlaczego bezrobocie uzależnia. Wiem, co czują ci wszyscy panowie, którzy przesiadują w każdej polskiej wsie w słonku na ławeczce pod sklepem przemysłowo — spożywczym i całe dnie spędzają na pogawędkach i piciu piwka. Wiem, co czują czterdziestoletni synowie, którzy wciąż mieszkają u mamusi, gdzie mają wszystko podetknięte pod nos i mogą w spokoju grać w gry na komputerze i czytać literaturę fantasy. Wiem, co czują wszystkie zdesperowane wymalowane dwudziestki, które usiłują złapać jakiegokolwiek faceta na dzieciaka, żeby tylko nie musieć iść do pracy. I jakoś nie wydaje mi się, że główną przyczyną tego stanu rzeczy był fakt, że pracy brak. Po prostu praca jest upierdliwa, a człowiek jako istota z natury leniwa, kiedy ma do wyboru — zrobić coś, albo tego nie zrobić, raczej tego nie robi, bo po co się męczyć? Po co się męczyć, kiedy świeci słońce i można się poopalać albo pójść na spacer? Po co się męczyć, kiedy można obejrzeć film, a potem pójść na basen? Bezrobocie jest, kurczę, przyjemne. W Polsce 11 procent osób między 15. a 24. rokiem życia nie robi nic — nie uczy się, nie szkoli i nie pracuje. Wcale im się nie dziwię.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze