Starzy dają radę!
JAROSŁAW URBANIUK • dawno temuWspółpraca z rodzicami układa się różnie. Większość ma do rodziców jakiś żal i pretensje. Zdarza się również, że rodzice typu „do rany przyłóż” nagle zamieniają się w krwawe bestie pragnące kierować każdym krokiem swej pociechy. A rodzice, którzy zdecydowanie nie radzili sobie z rodzicielstwem, na starość stają się fajni i pomagają swoim dzieciom.
Współpraca z rodzicami układa się, hm… powiedzmy, że różnie. Szczególnie okres dojrzewania i buntu w większości przypadków doprowadza do ran na psychice, które zabliźniają się latami, a czasem nie znikną nigdy. Większość ma do rodziców jakiś żal i pretensje. Nie na darmo młodość określana jest często jako „okres burzy i naporu”. Potem też różnie to bywa. Nawet jeśli ktoś przez całe życie był maminsynkiem czy córeczką tatusia (a te tradycyjne określenia nie od parady wiążą poszczególne płcie z konkretnymi rodzicami), to w końcu i tak będzie musiał wybić się na niezależność. Można nawet powiedzieć, że będzie to dla rodziców tym większym zaskoczeniem, im spokojniej przebiegało wcześniejsze wychowywanie pociechy, bo z tego co zaobserwowałem: im grzeczniejsze jest dane dziecko, tym radykalniejszych wyborów dokona u progu nowego życia. A to zwiąże się z osobą tak pokręconą, że nawet trudno dziwić się zaskoczeniu i przerażeniu rodziców, a to pójdzie w różnorodne nałogi, a to niespodziewanie dokona zaskakującej konwersji religijnej. Dojrzewanie i uniezależnianie się to nie w kij dmuchał – zawsze będą jakieś ofiary i wydaje się, że nie ma przed tym ucieczki.
Często zdarza się również, że rodzice typu „do rany przyłóż”, właśnie w czasie dokonywania przez nią najważniejszych wyborów zamieniają się z czasem w krwawe bestie pragnące kierować każdym krokiem swej pociechy. Właśnie w takich przypadkach często dochodzi do przelewania ukrytych pretensji na osobę, z którą wiąże się dziecko. Stąd dowcipy o teściowych, czy mrożące krew w żyłach historie o zwartym ideowo froncie teściów, których jedynym celem jest stałe przypominanie partnerowi pociechy, o tym jak bardzo do siebie nie pasują i jak ich gwiazdeczka źle wybrała. W końcu ich dziecko jest ich, a wiąże się z jakimś obcym. Cytując genialny kabaret Potem: — Mamo, tato jestem już dorosły, chciałbym założyć rodzinę, na co matka odpowiada: Masz w domu! Dobrą małodzietną rodzinę!
Czasem rodzice potrafią ze swej strony „dołożyć do pieca” na różnorakie nowoczesne sposoby. Bądź co bądź żyjemy w czasach, w których rozwody, nowe związki, alimenty i wszelakie nałogi powodują, że dzieci mogą mieć do swych rodziców całą masę pretensji, o których nasi dziadkowie słyszeli rzadko, albo i wcale. Te wszystkie zastrzeżenia dotyczące rodziny nie powinny nas mimo wszystko odstręczać na stałe od tej szlachetnej instytucji, choć oczywiście czasem można zobaczyć takie rodziny, że pójście do klasztoru, ucieczka na bezludną wyspę, lub zostanie dożywotnim singlem, wydaje się bardzo przyjemną alternatywą.
Po latach okazuje się, że rodzice którzy zdecydowanie nie radzili sobie z rodzicielstwem, na starość stają się całkiem fajni, a przynajmniej na tyle pomagają dzieciom, że człowiek zaczyna się zastanawiać czy przypadkiem nie pomylił się w ich wcześniejszej ocenie. Biorąc pod uwagę, że w naszym kraju każdy wydaje się być domorosłym psychologiem i ja nie będę sobie żałował analizy. Prawdopodobnie poprawa stosunków „na starość” wiąże się z podświadomym poczuciem rodziców, że już niedługo to oni mogą być zależni od dzieci, a dodatkowo przemiany hormonalne stają się podstawą zmian charakterologicznych. Stąd właśnie pochodzi, wielokrotnie potwierdzane przez praktykę, przekonanie, że „ostrzy” ojcowie i matki na starość stają się tymi dziadkami, którzy najbardziej rozpieszczają swe wnuki. No, jak na jeden krótki tekst to wystarczy tej domorosłej psychologii.
Może zaś jest tak, że rodzice zaczynają zauważać, że ich dzieci startują w „prawdziwe życie”? Łączą się w pary, zawierają związki małżeńskie, podejmują pracę zawodową, mają dzieci i zauważają, że dzieci to też ludzie tacy jak oni kiedyś? Znałem parę paskudnych przypadków niedogadywania się rodziców z dziećmi, które „na starość” zaowocowały wspaniała pomocą: a to przy wyciąganiu dzieciaków z różnych nadarzających się kłopotów, a to przy organizacji ślubu i (istne horrendum!) wesela, a to przy opiece nad wnukami. Szczególnie ten ostatni typ pomocy wydaje się być dużo częściej spotykany w Polsce niż na przykład na zachodzie Europy. Inna sprawa, że przyczyną tego stanu rzeczy może być fakt, że dzieci u nas jest więcej niż tam, a ogólny rozkład rodziny nie poczynił tak daleko idących postępów? Co prawda rodziny wielopokoleniowe, żyjące we wspólnych domach, są coraz rzadszym zjawiskiem, ale dziadkowie pomagający przy wychowaniu wnuków to zdecydowanie częsta sprawa. Szczególnie jeśli dzieci nie wyjechały z rodzinnej miejscowości. Tym samym wiecie już, że szereg moich przemyśleń nie dotyczy Warszawy. No ale cóż – mieszkam na prowincji, ją też głównie opisuję.
A pointą tego felietoniku może być przykład mojego znajomego, który po latach życia „na noże” ze swoimi rodzicami sam przyznał, że po urodzeniu się dziecka i perturbacjach rodzinnych, które przeszedł, otrzymał od nich pomoc, na jaką zdecydowanie nie liczył. Wymagającą osobistego zaangażowania, czasu, a przede wszystkim chęci do działania, którą na stare lata tak trudno z siebie wydobyć.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze