Marrakesz nieulubiony
WERONIKA STAŃCZYK • dawno temuFotografie nie zawsze oddają prawdę o naszych podróżach, czasem zacierają związane z nimi przeżycia. Zdjęcia z mojego pobytu w Maroku są pełne kolorów, jednak przebywając kilka dni w tym egzotycznym kraju, prawie ich nie dostrzegłam. Spoglądam na zdjęcia z placu Djemaa el fna, na którym znajdują się garkuchnie z nachalną obsługą, stragany z rzędami pomarańczy, piramidami kolorowych przypraw i wiem już, że nie mogłabym przyzwyczaić się do marokańskiej kultury i że nie jestem typem podróżnika.
Fotografie nie zawsze oddają prawdę o naszych podróżach, czasem zacierają związane z nimi przeżycia. Zdjęcia z mojego pobytu w Maroku są pełne kolorów, jednak przebywając kilka dni w tym egzotycznym kraju, prawie ich nie dostrzegłam.
Pamiętam dokładnie moment uchwycony na zdjęciu zrobionym w centrum w Marrakeszu, kiedy siedzę z przyjaciółmi na tarasie kawiarni i piję kawę z mlekiem. Choć znajduję się na placu niedaleko ogrodów Majorelle, będących chlubą miasta, wokół mnie wszystko jest zaniedbane, począwszy od niskich zabudowań, po samotnie majaczącą palmę. Tymczasem, na utrwalonym obrazku nie ma szarości, otoczenie jest wesołe, barwy ostre, a bieda zakamuflowała się. Tak jak i nasza chandra…
Muszę przyznać, że kiedy taksówka, którą wzięliśmy na lotnisku, zostawiła nas przy pulsującej życiem pieszej trasie, prowadzącej do najbardziej znanego placu w Marrakeszu, Djemaa el fna, przez chwilę stałam jak zaczarowana. Byłam wdzięczna tanim liniom lotniczym za to, że stworzyły mi okazję do odkrycia skrawka afrykańskiej ziemi. Panujący tu rozgardiasz nie miał nic wspólnego z sennością europejskich deptaków. Ludzie wykazywali dużo więcej inicjatywy w nawiązywaniu kontaktów, zaczepiali nas i siebie nawzajem, by nawiązać rozmowę, bądź sprzedać coś z ręki. Poza tym, pomimo rzucającego się wszędzie w oczy ubóstwa, zarówno zakryte od stóp do głów kobiety, jak i trochę bardziej liberalnie ubrani mężczyźni, wyglądali mniej tandetnie niż niektórzy spacerowicze na europejskich promenadach.
Na nastrój naszej wyprawy wpłynął chyba najbardziej hotel, w którym nocowaliśmy. Ktoś polecił go nam przed wyjazdem, bo był tani. Pamiętam, jak z malowniczego wąskiego przejścia trafiliśmy do niepozornej recepcji, w której wisiały fotografie. Dostaliśmy kluczyk, przyczepiony do drewnianego klocka ozdobionego ornamentami i po chwili trafiliśmy do naszego pokoju. Okazało się, że w pomieszczeniu nie ma okna wychodzącego na zewnątrz budynku, jest tylko zakratowana wnęka od strony korytarza, przez którą wpada trochę naturalnego światła. Tak podobno wygląda wiele siedzib marokańskich, tak zwanych riadów. Składają się z atrium, czyli wewnętrznego dziedzińca i przeważnie ciemnych izdebek, mieszczących się na kilku piętrach. Sfilmowałam telefonem komórkowym nasze cztery ściany, wzorzyste kafelki i zacieki nad nimi. Miała to być relacja z miejsca, w którym nocowaliśmy, oględziny pomieszczenia, będącego czymś pomiędzy celą, a łazienką. Nagrywaliśmy nasze wypowiedzi na temat marokańskiej ulicy, brudnych osłów i chabet ciągnących wózki, dużej ilości motorowerów i dziwnych przyczepek, ceglastego koloru ziemi i tynków.
U schyłku dnia przesiadywaliśmy na tarasie znajdującym się na dachu hotelu. Ciągle towarzyszył nam niedosyt. Zastanawialiśmy się nad fenomenem popularności Marrakeszu wśród turystów z Francji czy Polski. Jedyne, z czego się cieszę to, że przywiozłam z Maroka charakterystyczną pamiątkę. Tuż przed wyjazdem udałam się z przyjaciółmi do mediny, dzielnicy rzemieślników i kupiłam dywanik. Był jasny i wyróżniał się subtelnymi kolorami spośród sterty wyeksponowanych gobelinów i tych, które rozwijał przede mną sprzedawca. Nie przywiązywałam wagi do symboliki widniejących na nim szlaczków, o której i tak niezbyt zajmująco opowiadał handlarz. Wiem, że słabo się targowałam. Kupiec przy mojej próbie zbicia ceny o połowę wznosił oczy do góry i parskał. Poddałam się. Żeby kupić dywanik musiałam wypłacić gotówkę z bankomatu. Wróciłam po dwudziestu minutach na tarczy, bo bankomat był nieczynny. Wtedy Marokańczyk zawołał swojego pomocnika i polecił mu podwieźć mnie do innego okienka na motorowerze. Ich metody doprowadzenia transakcji do końca są nieprawdopodobne.
Kiedy moi przyjaciele siedzieli jako zakładnicy w składzie dywanów, przypominającym sezam z baśni o Ali Babie i delektowali się herbatą miętową, ja jechałam jednośladem oglądając targowe zaułki mediny. Oprócz masy straganów, prowizorycznych warsztatów i ludzi zajętych handlem, utkwili mi w pamięci mężczyźni, a także kobiety w nędznych ubraniach i z bielmem na oczach. İch ewangeliczny wygląd nie był dziełem przypadku. Podobno ci biedacy są oślepiani celowo, żeby skuteczniej żebrali.
Spoglądam na zdjęcia z placu Djemaa el fna, na którym znajdują się garkuchnie z nachalną obsługą, stragany z rzędami pomarańczy i piramidami kolorowych przypraw, wiem już, że nie mogłabym przyzwyczaić się do marokańskiej kultury i że nie jestem typem podróżnika.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze