Pewien piątek w oazie
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuW piątkowy poranek w miasteczku Al Charga w oazie na Pustyni Zachodniej w Egipcie budzi nas gwar ulicy. Z natłoku dźwięków wyławiamy stukanie kopytek osiołków i beczenie kóz. Gołębie, które usadowiły się na parapecie okna naszego hotelowego pokoju, wydają z siebie gardłowe „gu hu gu hu”.
Dach domu naprzeciwko, który rozpościera się za brudną szybą hotelowego okna, pokryty jest plamami jasnych, okrągłych chlebów. Pysznią się te bochny poukładane przez kobiety na glinianych tackach. Rosną na słońcu, by potem nabrać rumieńców w domowym piecu. Każda lepiej sytuowana rodzina wypieka chleb w domu. Wielkie bochenki rwie się potem palcami i zanurza w miseczkach z fulem (potrawa z fasoli), jogurtem lub kuszari (makaron z ryżem, smażoną cebulą, pomidorami i soczewicą).
Zatrzymaliśmy się tu przypadkiem, z powodu sympatycznego towarzysza podróży i szybko zapadającego zmierzchu. Nie mamy konkretnych planów, udajemy się więc na śniadanie na pobliski suk. Jedząc falafel (smażone kulki z ciecierzycy), przechadzamy się między zielonymi krągłościami arbuzów, żółtymi piramidami bananów, wonnymi kopcami ziół i cebuli. Drobne ciała królików szamocą się w rękach zakwefionych kobiet. Nie chcesz królika? To może chociaż gołębia? – podsuwają mi pod nos klatki z ptakami.
Przysiadamy w cieniu palmy, rozkoszujemy się chłodem, którego nie zaznamy przez wiele godzin skwaru w ciągu dnia. Ciemnookie dzieci zlatują się do nas jak wróble. Prowadzimy milczącą wymianę uśmiechów, do czasu gdy zjawiają się nasi poznani wczoraj przyjaciele – Mahdi, Mahmad i Mahmmoud. Wszyscy w odświętnych galabijach świadczących o niedawnej wizycie w meczecie. Zapraszają nas na wspólny posiłek.
Mahmad mieszka w dzielnicy na obrzeżu oazy, w niewykończonym — jak wszystkie tutaj — domu. Wokół palmy daktylowe, rachityczne warzywa w przydomowym ogródku i piach unoszący się, ilekroć w pobliżu przejeżdża samochód. Na powitanie wychodzi cała rodzina. Milcząca matka Mahmada z ciepłym i skromnym uśmiechem zastygłym na twarzy, ojciec, nauczyciel matematyki, rosły mężczyzna o wydatnych ustach otoczonych wianuszkiem dobrotliwych zmarszczek, starsza siostra, nauczycielka francuskiego, kryjąca ciężki, chyba już dziewięciomiesięczny brzuch w fałdach tradycyjnego stroju, i kilkoro młodszego rodzeństwa, które okazuje się świetnym towarzystwem do gry w piłkę.
Pan domu przyzwyczajony do posłuchu zdradza dydaktyczne skłonności. Z dumą opowiada o swoim kraju i gromadce dzieci, prezentując na kartce wymowne cyfry opisujące przyrost naturalny. Czuję się winna z powodu swojej nielicznej rodziny. Na pocieszenie dostaję pochwałę za skromny strój, długą spódnicę i włosy schowane pod chustą.
Zasiadamy w pokoju gościnnym znajdującym się tuż przy wejściu. W ten sposób goście nie naruszają intymności kobiet przebywających w dalszej części domu. Oprócz zdjęcia Mekki i dwóch kwiecistych kanap jest tu komputer – znak, że trafiliśmy do zamożnej, inteligenckiej rodziny. Dom składa się z kilku pomieszczeń o maleńkich oknach, dzięki czemu nie nagrzewa się od mocnego afrykańskiego słońca. Ściany pomalowane są na intensywne kolory – błękitny, różowy, żółty. Sprzętów niewiele, właściwie tylko łóżka. Po betonowej, chłodnej i zaśmieconej podłodze chodzi się boso.
Wniesiono rozkładany stolik i pani domu podaje świąteczne dania – misz, ful, falafele, kurczaka, waraq’ ajnab (faszerowane liście winorośli), jakieś paszteciki, chleb, jajka. Stół ugina się od ciężaru donoszonych co chwila potraw. Sięgamy po jedzenie prawą ręką, maczając we wspólnych miseczkach kawałki chleba. Chłopcy wpychają nam do ust nowe potrawy. – Kul, kul (jedz, jedz) – powtarzają, przecież goście nie mogą być głodni. Resztki jedzenia spadają na podłogę podobnie jak popiół z papierosów wypalanych przez chłopców przy szaj bi na’na’ (herbacie miętowej).
Dziękujemy rodzicom Mahmada za gościnę i częstujemy wszystkich cukierkami z Polski. Po upewnieniu się, że nie zawierają alkoholu, zjadają je, cmokając z uznaniem. Ich machające przyjaźnie na pożegnanie dłonie długo jeszcze majaczą w tumanie pustynnego piasku, kiedy półciężarówką odjeżdżamy na przejażdżkę po okolicy. Dotykam naszyjnika ze skarabeuszem, który siostra Mahmada wręczyła mi na pamiątkę. Przyjemnie chłodzi szyję.Podskakujemy na wertepach, zabawiając się grą w zgadywanki. Jedna osoba odwraca się tyłem do pozostałych i ma zgadnąć, kto przed chwilą dotknął jej ramienia. Do tego niepotrzebna jest znajomość arabskiego ani angielskiego.
W świątyni Hibis, jedynej dużej zachowanej świątyni perskiej w Egipcie, stojącej w gaju palmowym na północ od miasta, dłużej trwają rozmowy z policją turystyczną niż samo zwiedzanie. Również w nekropolii koptyjskiej Al Bagawat na krok nie odstępuje nas policjant. Teraz już wiemy, że funkcjonariusz, który nocował w naszym hotelu, to nie przypadek. Jesteśmy pilnowani dzień i noc, choć czasami o tym zapominamy.
Nekropolia robi na nas wrażenie: 263 kopułowe groby z cegły mułowej, których wnętrza kryją koptyjskie malowidła i dobrze zachowane szczątki ludzkie. Dobrodziejstwo pustynnego klimatu? Wystarczyłby jeden deszcz, żeby zniszczyć cmentarzysko pochodzące z IV wieku naszej ery.
Mahmmoud, trzeci z nowo poznanych przyjaciół, proponuje nam wizytę u swojej rodziny, która ma dom i kawałek ziemi z dala od miasteczka Al Charga. Miejsce, do którego docieramy, okazuje się glinianą chałupką otoczoną paroma palmami. Oprócz dwóch osłów i krowy nie ma tu żadnego inwentarza. Bosonogi chłopak zaprasza nas na matę rozłożoną na klepisku w chacie i z kilku suchych badyli rozpala ognisko. Za chwilę pijemy słodką herbatę ze sczerniałych ze starości szklaneczek. Stary Arab pali sziszę. Sam ją zrobił. Wystarczył duży słój, plastikowa rurka i kawałek puszki jako palenisko. Nie ma tytoniu, ale są badylki z ogniska. Zaciągam się dławiącym dymem i zaczynam kaszleć tak głośno, że aż zaniepokojony osioł wtóruje mi przeraźliwym rykiem.
– Nie mogę tego palić, bo osioł się ze mnie śmieje – tłumaczę. Jeszcze usilniej namawiają mnie na sziszę samoróbkę. A kłapouchy rży ile sił w płucach. Wsadzają mnie potem na osiołka i urządzają rodeo. Chyba powinnam czuć się usatysfakcjonowana, że tak o mnie dbają jako jedyną kobietę w grupie.
Przez gaj palmowy idziemy nad gorące źródło. Na piasku pełno śladów łapek – podobno jest dużo fenków w okolicy. Źródło okazuje się betonowym basenikiem pokrytym glonami. Mimo zachęt nie chcę się w nim zanurzyć. Robi to tylko Mahmmoud. Wciąga spodenki reprezentacji narodowej na wielkie bawełniane gacie i wskakuje do wody. Tymczasem Mahdi i Mahmad zwracają się w kierunku Mekki i raz po raz zginają ciała w pokłonach. Zachodzi słońce, to czas wieczornej modlitwy. W drodze powrotnej urządzamy sobie dyskotekę. Zatrzymujemy samochód na drodze i tańczymy przy zapalonych światłach do muzyki z kasety. Z trudem rozróżniamy dźwięki, bo magnetofon samochodowy dawno już powinien być na emeryturze. Ale kto by się tym przejmował w piątkowy wieczór?
Na kolację jedziemy do Mahmmouda, przyjął to sobie za punkt honoru. Jego mama wyjechała do chorej babci, więc sam podaje nam do stołu. Siedzimy po turecku na podłodze przy niskim stoliku przykrytym gazetami. Rozpoznajemy już egipskie potrawy – kulki falafela, fasolowy ful, kwaśny jogurt. Popijamy kolację wodą z jednej szklanki wraz z ojcem Mahmmouda, tęgim właścicielem kramiku. On również nie mówi po angielsku, ale o futbolu można rozmawiać, znając tylko nazwiska zawodników i kilka gestów.
Na koniec, po posiłku, wychodzimy z domu Mahmmouda i krzewimy polską kulturę w Afryce, czyli chodzimy po ulicach śpiącego miasta krokiem poloneza. Dołącza do nas kilku „misters” – mister Ahmed, pracujący w warsztacie samochodowym, mister Goldfinger, czyli tutejszy fryzjer. Jesteśmy tu tylko dobę, a mam wrażenie, że znam wszystkich mieszkańców oazy.
Rankiem autobus wiezie nas do innej oazy – Baharija. Patrzę na rozczapierzone liście palm, chleby suszące się na dachach i otwarte wrota meczetu, myśląc o przypadku, który zatrzymał nas na dłużej w tej miejscowości. Dlaczego tu? Może po to, żeby kolejny raz przypomnieć nam, że świat jest pełen serdecznych ludzi i że aby cieszyć się życiem, nie trzeba rzeczy wielkich.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze