Pierwsze wrażenie
URSZULA • dawno temuDrogi czytelniku! Jeżeli myślisz, że Tokio to gigantyczne miasto, w którym budynki są tak wysokie, że nie widać zachodu słońca i jest ich tak dużo, że na nic innego praktycznie nie ma miejsca; miasto, w którym mieszkają wyłącznie ubrani w garnitury, ciągle śpieszący się gdzieś biznesmeni i zblazowana młodzież, wydająca fortunę na stroje i fryzury, nie czytaj tego tekstu. Nie wniesie on nic nowego do twojej wiedzy o świecie - Tokio właśnie tak wygląda.
Przed wyjazdem za wszelką cenę starałam się unikać stereotypowego myślenia na temat tego miasta. Zdarzało się, że słyszałam od znajomych komentarze w stylu:
- Tokio? O Boże, to straszne! Oglądałaś „Między słowami”? Przecież tam nie ma nawet gdzie pójść na spacer! I powietrze strasznie zanieczyszczone, oni wszyscy takie maski noszą, jak wychodzą z domu, widziałam w telewizji! I jaki tłok na ulicach! No i wszyscy tacy niscy, będziesz się tam czuła na ulicy jak ogrzyca!Wtedy tylko uśmiechałam się ironicznie i mówiłam:
— E tam, nie będzie tak źle…
Byłam bowiem przekonana, że tak Tokio może wyglądać jedynie z perspektywy turysty, który spędził tam najwyżej dwa dni, a nie z perspektywy kogoś, kto tam mieszka. A w końcu ja miałam tam zamieszkać - na cały, okrągły rok.
Być może właśnie dlatego pierwsze wrażenie było takie miażdżące. Po dwudziestoczterogodzinnej podróży, ledwo trzymając się na nogach, ciągnąc dwie spore walizki, które zawierały cały mój dobytek, spędziłam prawie godzinę w podmiejskim pociągu, który był tak zatłoczony, że nie mogłam ruszyć ręką ani nogą. Wtedy pomyślałam, że tak właśnie musi wyglądać piekło. Kiedy wreszcie dojechałam na stację, przy której miał mieścić się mój akademik, okazało się, że dworzec jest tak wielki, że w ogóle nie jestem w stanie się z niego wydostać, a zaczepieni przeze mnie strasznie spieszący się gdzieś Japończycy nie znają angielskiego i zbywają moje prośby o pomoc machnięciem ręki.
Ikebukuro
Na szczęście przypomniałam sobie, że mam telefon do akademika, zadzwoniłam więc i wysłano kogoś po mnie na stację. Pomyślałam, że wreszcie odpocznę, ale byłam w błędzie. Japończyk zarządzający akademikiem także nie mówił po angielsku, a co gorsza wszystkie mieszkanki poza mną były Azjatkami! Dwie godziny minęły, zanim na migi wytłumaczył mi podstawowe zasady. Oprowadzał mnie po akademiku, a ja z przerażeniem patrzyłam na poubierane w różowe piżamki Azjatki, które przechadzały się po korytarzach, czesały włosy w łazienkach albo gotowały w kuchni, głośno śmiejąc się i krzycząc w językach regionu Azji Południowo-Wschodniej. Kiedy wreszcie zostałam sama w malutkim pokoiku, w którym miałam mieszkać przez cały rok, opanowało mnie przerażenie i myślałam tylko o tym, by dostać się z powrotem na lotnisko i wrócić jak najszybciej do Polski.
Campus uniwersytecki
Przez parę następnych dni wcale nie było lepiej. Zaczęły się zajęcia na uniwersytecie, co miało tę dobrą stronę, że poznałam kilka osób z Europy. Ale ich nastawienie tylko pogłębiło moje obawy i poczucie alienacji. Wśród mieszkańców Europy panuje bowiem przekonanie, że Japończycy nie są zbyt przychylnie nastawieni do obcokrajowców i nawet kiedy dłuższy czas żyje się w Japonii, ciężko się z nimi zaprzyjaźnić. Możecie więc wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy okazało się, że na moim uniwersytecie są sami bardzo sympatyczni Japończycy. Już pierwszego dnia kilka osób zaczepiło mnie na korytarzu, pytając skąd jestem, jak mi się podoba Japonia i oferując swoją pomoc, jeżeli miałabym problemy. Pomyślałam sobie, że to obala chociaż jeden stereotyp dotyczący tego kraju. A poza tym faktycznie miałam problemy. Musiałam wypełnić setki formularzy, opłacić dziesiątki składek ubezpieczeniowych, zanieść niezliczoną ilość podań do niezliczonej liczby urzędów. Nadmiar biurokracji — jeszcze jeden stereotyp, który okazał się prawdziwy. W każdym razie w załatwianiu tych spraw nowo poznani, przyjaźni Japończycy służyli pomocą. Do tego stopnia, że potrafili spędzić pół dnia jeżdżąc ze mną po różnych miejscach. I wszystko byłoby cukierkowo, gdybym nie dowiedziała się później od pewnej Finki, że jest to specjalne Stowarzyszenie Pomocy Obcokrajowcom, które jest opłacane przez uniwersytet. Krótko mówiąc, ludzie w nim zrzeszeni dostają regularną dniówkę za pomoc studentom z zagranicy w trudnościach związanych z porozumiewaniem się i codziennym życiem, zachowując się przy tym tak, jakby czynili to zupełnie bezinteresownie! Władze uniwersytetu wiedziały, że studenci z zagranicy często czują się zagubieni, a Japończycy sami z siebie nie garną się do pomocy, więc tak postanowiły rozwiązać ten problem…
Odkrycie, że jedyne przyjazne, ludzkie odruchy, jakich doświadczyłam w Japonii są elementem przemyślanej strategii zarządzania uniwersytetem, pozbawiło mnie resztek złudzeń. Zrozumiałam, że wszystko, co przed wyjazdem opowiadały mi sceptycznie nastawione koleżanki, które za dużo czasu spędzają przed telewizorem, okazało się prawdą. Tokio to wielka, betonowa dżungla, a Japończycy to wiecznie gdzieś biegnące, zapracowane mutanty, pozbawione ludzkich uczuć. I ja mam w tym kraju mieszkać przez rok? Nieźle się wpakowałam.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze