Całe życie z wariatami
URSZULA • dawno temuByli, są i zawsze będą tzw. nieszkodliwi wariaci, z których obecnością wszyscy się chyba pogodzili. Wśród warszawiaków najbardziej znanymi wariatami są: Czarny Jan – młodzieniec, który zawsze odziany w obcisłe, czarne ubranie, czarny kapelusz, ciemne okulary, boso, ale żwawym krokiem przemierza Warszawę z Wilanowa do Placu Wilsona i z powrotem, czy tak zwana Laska – starsza pani z bardzo wyrazistym, lecz wiecznie rozmazanym makijażem, odziana w imitację futra z pantery, która próbuje uwodzić młodych mężczyzn na Nowym Świecie.
Mianem wariata określa się osobę, która cierpi na zaburzenia psychiczne, których fachowe nazwy mają zwykle końcówki: fobia, frenia itd. Zaburzenie psychiczne to choroba, którą się leczy, która wymaga, jeśli osoba nim dotknięta jest niebezpieczna dla siebie bądź otoczenia, zamknięcia jej na czas nieokreślony w szpitalu psychiatrycznym. Jakie są jednak granice normy? Czy ktoś ekstrawagancki, wyróżniający się na tle ogółu, postępujący z punktu widzenia większości nieracjonalnie to człowiek, którego od razu należy nafaszerować środkami na uspokojenie?
Na szczęście tak się nie dzieje. Byli, są i zawsze będą tzw. nieszkodliwi wariaci, z których obecnością wszyscy się chyba pogodzili. Wśród warszawiaków najbardziej znanymi wariatami są: Czarny Jan – młodzieniec, który zawsze odziany w obcisłe, czarne ubranie, czarny kapelusz, ciemne okulary, boso, ale żwawym krokiem przemierza Warszawę z Wilanowa do Placu Wilsona i z powrotem, Dziadek – odziany w mundur, ze zdjęciem Hitlera bądź jakimkolwiek sztandarem przemierza majestatycznym krokiem Krakowskie Przedmieście, czy tak zwana Laska – starsza pani z bardzo wyrazistym, lecz wiecznie rozmazanym makijażem, odziana w imitację futra z pantery, która próbuje uwodzić młodych mężczyzn na Nowym Świecie. Myślę, że każdy na swojej drodze spotkał kiedyś wariata przypominającego którąś z opisanych tu warszawskich „sław”.
Wczorajszy dzień uświadomił mi, że wariatów jest o wiele więcej, że są oni wszędzie, że nawet z dużym prawdopodobieństwem sami nimi jesteśmy.
Właśnie wczoraj umówiłam się z koleżanką na kawę w centrum miasta. Tak się składa, że przystanek, do którego mam najbliżej z domu i z którego odchodzi autobus do centrum, znajduje się na pętli autobusowej. Gdy tam dotarłam, autobus już stał. Według rozkładu miał ruszać za 3 minuty, ale był zamknięty, a kierowcy jeszcze nie było w środku. W miarę upływu czasu, gdy drobne, prawie niewidoczne kropelki deszczu zaczęły zmieniać się w duże, ciężkie krople, oczekujący okazywali coraz większą chęć dostania się do środka autobusu. Dołączyłam się do grupki pocieszających się, że to tylko 3 minuty, że tylko 2, że już tylko 1… Ale planowany czas wyjazdu autobusu minął, a kierowcy ani widu, ani słychu. Gdy spóźnienie urosło do 5 minut, zewsząd zaczęły sypać się złorzeczenia pod adresem kierowcy: „Co to za człowiek ten kierowca, każe ludziom tak na deszczu stać?!”. Minęło 10 minut, a kierowca nadal się nie pokazywał. „To skandal!”, dobiegały mnie okrzyki, „Niech no tylko ten kierowca się tu zjawi, to ja mu pokażę!”. W pewnej chwili jeden ze zgromadzonych, niepozorny pan w okularach i długim płaszczu oświadczył: „Trzeba położyć kres tej sytuacji! Państwo poczekają chwilę. Ja poprowadzę”.
Wszyscy zdębieli i ze zdziwieniem obserwowali, jak pan majstruje pod maską. Po chwili drzwi autobusu otworzyły się, pan wskoczył do szoferki, a ludzie, lekko otumanieni, zaczęli wchodzić do autobusu i zajmować miejsca. Kilka osób podeszło sceptycznie do tej akcji i zostało na przystanku. Autobus ruszył. Pasażerowie przez chwilę siedzieli w milczeniu, ale powoli zaczęło do nich docierać, że znajdują się w szponach wariata. Tu i ówdzie rozległy się szepty. Po chwili pan, zdaje się ten sam, który krzyczał, że pokaże kierowcy, podszedł do szoferki i powiedział: „Co pan u diabła wyprawia?! Tylko kierowca może prowadzić autobus!”. „Ależ ja jestem kierowcą”, brzmiała odpowiedź poparta uchyleniem płaszczyka, spod którego ukazał się tak dobrze wszystkim znany granatowy mundurek.
Kiedy dotarłam do kawiarni, gdzie koleżanka już na mnie czekała, opowiedziałam jej o całym zdarzeniu, ona uraczyła mnie w zamian inną historią.Otóż pracuje ona w ambasadzie Chińskiej Republiki Ludowej. Któregoś razu przyszedł do ambasady list, zaadresowany po prostu: Ambasada Chin, z jakąś nikomu nie znaną miejscowością w radomskim podaną jako adres zwrotny. Treść owego listu była następująca:„Jestem gospodynią domową, mam czworo dzieci. Słyszałam, że Chińczycy cierpią na biegunkę. Chciałabym zatem poinformować, że na tę przypadłość najlepszym lekarstwem jest szczaw koński. Zawsze leczę szczawiem końskim swoje dzieci i nigdy się nie zawiodłam.” Do listu załączony był rysunek szczawiu końskiego oraz dokładne instrukcje, gdzie i kiedy należy go zbierać.
No więc nic dziwnego, że po takim dniu doszłam do wniosku, że wariaci są wszędzie. Utwierdziłam się jeszcze mocniej w tym przekonaniu o 11 w nocy, kiedy sąsiad spod 10 przyleciał do nas, żeby zrobić mi awanturę, że jego żona rano musiała nadłożyć na spacerze drogi, żeby obejść mnie i mojego psa, żeby zwierzęta się nie pogryzły.
Mówię wam, całe życie z wariatami.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze