Czy wypada oszczędzać na dziecku?
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuOszczędzanie jest bardzo modne. Fora internetowe, poradniki telewizyjne, czasopisma dla kobiet: wszędzie tam znajdziemy nawoływania do rozważnego gospodarowania pieniędzmi. Na ubraniach, kinie, kawie na mieście... Na wszystkim można oszczędzać, ale istnieje jedno tabu: oszczędzanie na dzieciach. Bo przecież dziecku należy się wszystko to, co najlepsze. A jeśli nie kupisz mu nowej maty edukacyjnej, nie zostanie w przyszłości prawnikiem ani gwiazdą.
Małgosia z Lublina (sekretarka i studentka), uważa, że wiele osób niepotrzebnie szaleje z wydatkami na dzieci. Szczególnie na pierwsze, zwykle długo wyczekiwane:
— Naprawdę nie rozumiem, dlaczego dziecko nie może chodzić w używanych ciuszkach albo korzystać z wózka, którym jeździła starsza kuzynka. Myślicie, że niemowlak popada z tego powodu w kompleksy? Kupowanie nowych rzeczy komuś, kto zajmuje się głównie brudzeniem i niszczeniem, wydaje mi się niezbyt rozsądne. To samo tyczy się rozmaitych słoiczków i soczków, które kupuje się dzieciom. Płaci się pięć złotych za warzywa, które kosztują pięćdziesiąt groszy. Nie ma chyba żadnego innego towaru, na którym producent miałby takie przebicie.
U mnie wyglądało to trochę inaczej. Urodziłam dziecko na drugim roku studiów. Ojciec mojego synka nie chciał z nami zostać, więc miałam tylko swoje stypendium, trzy stówy od rodziców i dwieście złotych alimentów. Razem to był tysiąc złotych. Daliśmy radę. Bez markowych ubranek, wózka w stylu retro i kołyski z baldachimem. Szczepienia tylko obowiązkowe, jedzenie z ogródka rodziców. A Wojtuś ma teraz trzy latka i nigdy nawet nie kichnął.
Aleksandra (mama 7-letniej Marysi) jest innego zdania:
— Jak ktoś musi, to niech oszczędza. Ja chcę dać córeczce wszystko, co najlepsze. W przedszkolu miała angielski, teraz do tego doszedł francuski. Nie wstydzę się, że postanowiłam dać dziecku to, czego sama nie miałam. Do tej pory pamiętam, że sama czułam się jak idiotka w renomowanym liceum, do którego trafiłam. Wszyscy inni znali angielski, ja musiałam uczyć się od podstaw. Oszczędzę tego swojemu dziecku. To samo się tyczy komórki, MP4, konsoli do gier… nie chcę, żeby czuła się gorzej, nie mając czegoś. Mąż czasami zwraca mi uwagę, że może przesadzam z tymi zakupami dla Marysi. Chociaż sam pochodzi z bogatej rodziny, twierdzi, że rodzice mu wielu rzeczy odmawiali. Niby dlatego właśnie wyrósł na porządnego człowieka. Ale jakoś teściowie rozpuszczają Marysię tak samo jak ja.
Podobno dziecko, które ma wszystko, może mieć problemy z szacunkiem dla pracy i własnych rodziców. Dlaczego niby miałoby ich doceniać, skoro wierzy, że wszystko przychodzi bez trudu? Aleksandra jest innego zdania:
— Marysia to grzeczna, porządna dziewczynka. Świetnie się uczy, ma dużo koleżanek. Czy mój sposób wychowania może przynieść negatywne skutki w przyszłości? Sama nie dostawałam od rodziców niczego ponad niezbędne minimum. Nawet własnego pokoju nie miałam. I się zbuntowałam. A Marysia nie będzie miała powodu.
Nadia (studentka prawa z Gdańska) też była takim dzieckiem. Teraz uważa, że większość wydatków, które ponieśli na nią rodzice, była bez sensu:
— Po kolei: trzy języki, tenis, pianino, gra na gitarze (pianino jednak nie nadawało się do szpanowania przed koleżankami i kolegami), potem taniec nowoczesny i kurs masażu. Po drodze trzy razy zaczynałam korespondencyjny kurs pisania scenariuszy (nie da się ukryć: to było najgłupsze). Moi rodzice mieli istną obsesję zajęć dodatkowych, które miały poszerzać horyzonty. Mama miała półtora etatu, bo wydatki na mój „rozwój” pochłaniały standardową urzędniczą pensję. Najgorsze w tym wszystkim, że żadnej z tych rzeczy nie nauczyłam się porządnie. Dzisiaj mi wstyd, że jedyną moją pasją okazało się bieganie. Całkowicie darmowe. Moje dzieci, jeśli będą chciały chodzić na jakieś dodatkowe zajęcia, same sobie na nie zarobią. No, może oprócz rytmiki w przedszkolu. To jestem skłonna opłacić.
Karolina z Warszawy studiuje socjologię i w weekendy pracuje w sklepie z zabawkami:
— To jest świetne miejsce do obserwacji. Znalazłam nawet tematykę pracy magisterskiej. Będę pisała o weekendowych tatusiach, którzy spędzają z dziećmi parę godzin w sobotę i chcą być fajniejsi od mam. Kupują więc wielkie misie, klocki w opakowaniach po tysiąc, samochody prawie naturalnej wielkości, biuściaste Barbie… A wszystko to dla dzieci, które nawet nie zdążą czegoś chcieć. Tatuś zawsze jest pierwszy. Nie trzeba specjalisty, by ocenić, że próbują zrekompensować brak czasu i zainteresowania prawdziwymi problemami i potrzebami dzieci.
Mamy też zresztą rzadko są lepsze – po prostu widzę, jak kupują te lalki i gry małym dziewczynkom sprzed dwudziestu lat, które siedzą w nich samych. Niektórym mam ochotę powiedzieć: Kobieto, kup sobie lepiej porządne buty, a nie kolejne różowe g… temu dzieciakowi. No, ale przecież to nie za utarg sklepu obuwniczego jestem odpowiedzialna.
Może za następne dwadzieścia Polacy zrozumieją, że wychowanie dziecka nie polega na obstawieniu go gadżetami? Choć, szczerze mówiąc, jestem sceptyczna.
Zdarza się wesoły obrazek: przychodzi młody człowiek z górą drobniaków. Widać, że sam je uzbierał. Długo i intensywnie przygląda się zabawkom w sklepie, wypytuje o wszystko. Wreszcie podejmuje decyzję, przelicza pieniądze i dumny z siebie mi je wręcza. Dla takich klientów mam zawsze przygotowane kupony rabatowe.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze