„Miejski Serwis Randkowy”, Erika Hnikova
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuNagrodzony na tegorocznym Berlinale dokument ogląda się niczym wyśmienitą komedię obyczajową. Prowincjonalna rzeczywistość, zapijaczeni lokalsi, wiejskie dziewczyny marzące o wielkiej miłości, imprezy w miejscowej remizie… Zaskakująco mądry, wciągający i przezabawny film. Ogromna dawka komizmu, słodko-gorzki obraz świata. Wszystkiemu towarzyszy nienachlana refleksja.
Trudno powiedzieć na czym polega fenomen czeskiego kina. Bo w gruncie rzeczy nasi południowi sąsiedzi powtarzają się niemiłosiernie. Od pięćdziesięciu lat kręcą wciąż ten sam film: prowincjonalna rzeczywistość, zapijaczeni lokalsi, wiejskie dziewczyny marzące o wielkiej miłości, imprezy w miejscowej remizie… chciałoby się powiedzieć: nuda. Tyle, że w czeskim wydaniu owa nuda jest zaskakująco mądra, wciągająca i jak zwykle przezabawna.
Nagrodzony na tegorocznym Berlinale dokument Hnikovej ogląda się niczym wyśmienitą komedię obyczajową. Miejscem akcji jest małe słowackie miasteczko Zemplinske Hamre, bohaterem filmu lokalny burmistrz, emerytowany generał Jozef Gajdos. Gajdos to prawdziwy reformator, Zemplinske zawdzięczają mu m.in. prąd, kanalizację i asfaltowe drogi. Ale najtrudniejsze zadanie wciąż jeszcze stoi przed burmistrzem: Gajdos nie potrafi pogodzić się ze stopniowym wymieraniem wiejskich społeczności, na wszelkie sposoby chce zachęcić lokalnych singli po trzydziestce do zawierania małżeństw i płodzenia dzieci. Generał Jozef chęci ma najlepsze, ale metody ciut anachroniczne. Wieczorki zapoznawcze, pogadanki przez radiowęzeł, konkursy, nagrody pieniężne dla każdej kobiety, która urodzi dziecko… Tyle, że nikt tych nagród nie odbiera, bo dzieci jak nie było, tak nie ma.
Hnikova nie wymyśla. Bo chociaż jej dokument opowiada o jak najbardziej współczesnych problemach raz po raz kłania się tu cała czeska nowa fala sprzed półwiecza. Poszczególne kadry przywołują i Miłość blondynki, i Pali się moja panno, dużo tu wczesnego Formana, Menzla, Chytilovej. Dla jednych będzie to zaletą, dla innych wadą filmu. Bo z jednej strony dostajemy wszystko to, co u Czechów lubimy najbardziej: ogromną dawkę komizmu, słodko-gorzki obraz świata, narratora, który niby bezlitośnie kpi ze swoich bohaterów, ale tak naprawdę kocha ich z całych sił. I jak to zwykle u Czechów bywa wszystkiemu towarzyszy nienachlana refleksja, a my śmiejąc się z nieporadnych, prowincjonalnych bohaterów, z czasem coraz mocniej widzimy, że tak naprawdę śmiejemy się z samych siebie itd. Anachroniczną (i mistrzowską jednocześnie) narrację Hnikovej można też postrzegać jako ograniczenie. Bo ujemny przyrost naturalny wiejskich społeczności, wciąż rozkwitający tam alkoholizm, masowa ucieczka młodych do miast: wszystko to urasta dziś do rangi poważnego problemu. Problemu, z którym autorka najwyraźniej nie zamierza się rozliczać. Ją interesuje naturalna charyzma napotkanych postaci, ich skłonność do (zaskakującego jak w fińskiej Parze do życia) ekshibicjonizmu, cierpki komizm wypowiedzi. Czyli tzw. robienie sobie jaj.
Tyle, że ja nie umiem czynić z tego zarzutu. Bo nie ma tu emocjonalnych nadużyć, kamera (a wraz z nią widzowie) kochają paradujące po ekranie fajtłapy, a śmiechu jest co niemiara. Może i brakuje czegoś świeżego, nowego, ale też nie mam wątpliwości, że liczna grupa polskich fanów czeskiej kinematografii Miejskim Serwisem Randkowym zawiedziona nie będzie.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze